txt:cyberiada

Różnice

Różnice między wybraną wersją a wersją aktualną.

Odnośnik do tego porównania

Nowa wersja
Poprzednia wersja
txt:cyberiada [2020/01/09 17:46] – utworzono flamencotxt:cyberiada [2022/05/22 10:38] (aktualna) – edycja zewnętrzna 127.0.0.1
Linia 7: Linia 7:
 1964 1964
  
-JAK OCALAŁ ŚWIAT+==== JAK OCALAŁ ŚWIAT ==== 
 + 
 Konstruktor Trurl sporządził raz maszynę, która umiała robić wszystko na literę n. Kiedy była gotowa, na próbę kazał jej zrobić nici, potem nanizać je na naparstki, które też zrobiła, następnie wrzucić wszystkie do sporządzonej nory, otoczonej natryskami, nastawniami i naparami. Wykonała polecenie co do joty, ale ponieważ nie był jeszcze pewny jej działania, kolejno musiała zrobić nimby, nausznice, neutrony, nurty, nosy, nimfy i natrium. Tego ostatniego nie umiała, i Trurl, bardzo zmartwiony, kazał się jej tłumaczyć. Konstruktor Trurl sporządził raz maszynę, która umiała robić wszystko na literę n. Kiedy była gotowa, na próbę kazał jej zrobić nici, potem nanizać je na naparstki, które też zrobiła, następnie wrzucić wszystkie do sporządzonej nory, otoczonej natryskami, nastawniami i naparami. Wykonała polecenie co do joty, ale ponieważ nie był jeszcze pewny jej działania, kolejno musiała zrobić nimby, nausznice, neutrony, nurty, nosy, nimfy i natrium. Tego ostatniego nie umiała, i Trurl, bardzo zmartwiony, kazał się jej tłumaczyć.
  
Linia 88: Linia 90:
 — Może się nie dowiedzą… Może nie zauważą… — wyjąkał pobladły Klapaucjusz, patrząc z niewiarą w pustkę czarnego nieba i nie śmiać nawet w oczy spojrzeć swemu koledze. Pozostawiwszy go obok maszyny, która umiała wszystko na n, wrócił chyłkiem do domu — świat zaś po dziś dzień pozostał już cały podziurawiony Nicością — tak jak go w toku nakazanej likwidacji zatrzymał Klapaucjusz. A ponieważ nie udało się zbudować maszyny na żadną inną literę, trzeba się obawiać, że nie będzie już nigdy takich wspaniałych zjawisk jak pćmy i murkwie — po wieki wieków. — Może się nie dowiedzą… Może nie zauważą… — wyjąkał pobladły Klapaucjusz, patrząc z niewiarą w pustkę czarnego nieba i nie śmiać nawet w oczy spojrzeć swemu koledze. Pozostawiwszy go obok maszyny, która umiała wszystko na n, wrócił chyłkiem do domu — świat zaś po dziś dzień pozostał już cały podziurawiony Nicością — tak jak go w toku nakazanej likwidacji zatrzymał Klapaucjusz. A ponieważ nie udało się zbudować maszyny na żadną inną literę, trzeba się obawiać, że nie będzie już nigdy takich wspaniałych zjawisk jak pćmy i murkwie — po wieki wieków.
  
-MASZYNA TRURLA+==== MASZYNA TRURLA ==== 
 Konstruktor Trurl zbudował raz ośmiopiętrowa maszynę. rozumną, którą, kiedy skończył najważniejszą pracę, pociągnął najpierw białym lakierem; potem narożniki pomalował liliowo, przypatrzył się z daleka i dorobił jeszcze mały deseń na froncie, a tam, gdzie można sobie było wyobrazić jej czoło, położył lekki pomarańczowy rzucik i, bardzo zadowolony z siebie, pogwizdując od niechcenia, niejako z czczego obowiązku rzucił sakramentalne pytanie: ile jest dwa razy dwa? Konstruktor Trurl zbudował raz ośmiopiętrowa maszynę. rozumną, którą, kiedy skończył najważniejszą pracę, pociągnął najpierw białym lakierem; potem narożniki pomalował liliowo, przypatrzył się z daleka i dorobił jeszcze mały deseń na froncie, a tam, gdzie można sobie było wyobrazić jej czoło, położył lekki pomarańczowy rzucik i, bardzo zadowolony z siebie, pogwizdując od niechcenia, niejako z czczego obowiązku rzucił sakramentalne pytanie: ile jest dwa razy dwa?
  
Linia 285: Linia 288:
 Potem coś cienko zgrzytnęło w jej wnętrzu, kamienie posypały się z wierzchu i zamarła, przeistoczona w bryłę martwego żelastwa. Obaj konstruktorzy spojrzeli na siebie, a potem, bez jednego słowa, jęli, nie odzywając się do siebie, wracać korytem wyschłego strumienia. Potem coś cienko zgrzytnęło w jej wnętrzu, kamienie posypały się z wierzchu i zamarła, przeistoczona w bryłę martwego żelastwa. Obaj konstruktorzy spojrzeli na siebie, a potem, bez jednego słowa, jęli, nie odzywając się do siebie, wracać korytem wyschłego strumienia.
  
-WIELKIE LANIE+==== WIELKIE LANIE ==== 
 Ktoś zapukał do domu konstruktora Klapaucjusza, który uchylił drzwi, wystawił głowę na zewnątrz i zobaczył brzuchatą maszynę na czterech krótkich nogach. Ktoś zapukał do domu konstruktora Klapaucjusza, który uchylił drzwi, wystawił głowę na zewnątrz i zobaczył brzuchatą maszynę na czterech krótkich nogach.
  
Linia 406: Linia 410:
 I, okropnie rozgniewany, wrócił do domu, aby zamknąć się w nim na cztery spusty. Budował bowiem taką samą Maszynę Do Spełniania Życzeń jak i Trurl, tylko tamten wcześniej ją skończył. I, okropnie rozgniewany, wrócił do domu, aby zamknąć się w nim na cztery spusty. Budował bowiem taką samą Maszynę Do Spełniania Życzeń jak i Trurl, tylko tamten wcześniej ją skończył.
  
-SIEDEM WYPRAW TRURLA I KLAPAUCJUSZA+===== SIEDEM WYPRAW TRURLA I KLAPAUCJUSZA ===== 
 + 
 + 
 +==== WYPRAWA PIERWSZA CZYLI PUŁAPKA GARGANCJANA ====
  
-WYPRAWA PIERWSZA CZYLI PUŁAPKA GARGANCJANA 
 Kiedy Kosmos nie był jeszcze tak rozregulowany jak dziś, a wszystkie gwiazdy stały porządnie poustawiane, tak że łatwo dało się je policzyć od lewej ku prawej albo z góry na dół, przy czym osobno grupowały się większe i bardziej niebieskie, a mniejsze i żółknące jako ciała drugiej kategorii poupychane były po kątach, gdy w przestrzeni ani śladu nikt nie znalazł wszelakiego kurzu, pyłu i śmiecia mgławicowego, w owych dobrych, dawnych czasach panował zwyczaj, że konstruktorzy, posiadający Dyplom Omnipotencji Perpetualnej z wyróżnieniem, wyprawiali się kiedy niekiedy w podróże, aby dalekim ludom nieść dobrą radę i pomoc. Zdarzyło się więc, że zgodnie z ową tradycją wyprawili się Trurl i Klapaucjusz, którzy tak umieli gwiazdy stwarzać lub gasić, jakby ktoś orzechy łuskał. Kiedy wielkość przebytej otchłani zatarła już w nich ostatnie wspomnienie ojczystego nieba, ujrzeli przed sobą planetę, nie za dużą i nie za małą, w sam raz, z jednym jedynym kontynentem. Jego środkiem biegła linia całkiem czerwona, wszystko zaś, co znajdowało się z jednej strony, było żółte, a to, co z drugiej — różowe. Zrozumieli więc, że mają przed sobą dwa sąsiadujące państwa, i postanowili naradzić się przed lądowaniem. Kiedy Kosmos nie był jeszcze tak rozregulowany jak dziś, a wszystkie gwiazdy stały porządnie poustawiane, tak że łatwo dało się je policzyć od lewej ku prawej albo z góry na dół, przy czym osobno grupowały się większe i bardziej niebieskie, a mniejsze i żółknące jako ciała drugiej kategorii poupychane były po kątach, gdy w przestrzeni ani śladu nikt nie znalazł wszelakiego kurzu, pyłu i śmiecia mgławicowego, w owych dobrych, dawnych czasach panował zwyczaj, że konstruktorzy, posiadający Dyplom Omnipotencji Perpetualnej z wyróżnieniem, wyprawiali się kiedy niekiedy w podróże, aby dalekim ludom nieść dobrą radę i pomoc. Zdarzyło się więc, że zgodnie z ową tradycją wyprawili się Trurl i Klapaucjusz, którzy tak umieli gwiazdy stwarzać lub gasić, jakby ktoś orzechy łuskał. Kiedy wielkość przebytej otchłani zatarła już w nich ostatnie wspomnienie ojczystego nieba, ujrzeli przed sobą planetę, nie za dużą i nie za małą, w sam raz, z jednym jedynym kontynentem. Jego środkiem biegła linia całkiem czerwona, wszystko zaś, co znajdowało się z jednej strony, było żółte, a to, co z drugiej — różowe. Zrozumieli więc, że mają przed sobą dwa sąsiadujące państwa, i postanowili naradzić się przed lądowaniem.
  
Linia 627: Linia 633:
 Teraz Trurl mógł wreszcie ujawnić się i odetchnąć. Co prawda na południowym nieboskłonie od czasu do czasu widać eksplozje gwiazd supernowych, jakich nie pamiętają najstarsi, i chodzą głuche wieści, jakoby miało to związek z poezją. Oto ów władca w przystępie dziwacznego kaprysu kazał podobno swym astroinżynierom podłączyć Elektrybałta do konstelacji białych olbrzymów, wskutek czego każda strofka wiersza przekształcana jest w gigantyczne protuberancje słońc, tak że największy poeta Kosmosu nadaje swe dzieła tętnieniem ognia wszystkim nieskończonym otchłaniom galaktycznym naraz. Jednym słowem — ów wielki król uczynił go lirycznym motorem gromady gwiazd wybuchających. Gdyby nawet była w tym okruszyna prawdy, działo się to zbyt daleko, by mogło zakłócić sen Trurlowi, który zaprzysiągł sobie na wszystkie świętości nigdy już więcej nie brać się do cybernetycznego modelowania procesów twórczych. Teraz Trurl mógł wreszcie ujawnić się i odetchnąć. Co prawda na południowym nieboskłonie od czasu do czasu widać eksplozje gwiazd supernowych, jakich nie pamiętają najstarsi, i chodzą głuche wieści, jakoby miało to związek z poezją. Oto ów władca w przystępie dziwacznego kaprysu kazał podobno swym astroinżynierom podłączyć Elektrybałta do konstelacji białych olbrzymów, wskutek czego każda strofka wiersza przekształcana jest w gigantyczne protuberancje słońc, tak że największy poeta Kosmosu nadaje swe dzieła tętnieniem ognia wszystkim nieskończonym otchłaniom galaktycznym naraz. Jednym słowem — ów wielki król uczynił go lirycznym motorem gromady gwiazd wybuchających. Gdyby nawet była w tym okruszyna prawdy, działo się to zbyt daleko, by mogło zakłócić sen Trurlowi, który zaprzysiągł sobie na wszystkie świętości nigdy już więcej nie brać się do cybernetycznego modelowania procesów twórczych.
  
-WYPRAWA DRUGA CZYLI OFERTA KRÓLA OKRUCYUSZA+==== WYPRAWA DRUGA CZYLI OFERTA KRÓLA OKRUCYUSZA ==== 
 Znakomite rezultaty zastosowania recepty Gargancjana do tego stopnia obudziły w obu konstruktorach głód przygody, że postanowili powtórnie wyruszyć w nieznane okolice. Gdy wszakże przyszło do ustalenia celu podróży, wyszło na jaw, że o zgodzie nie ma mowy, każdy bowiem miał inną koncepcje: Trurl, który przepadał za ciepłymi krajami, myślał o Ogniolii, państwie Płomienionogów, Klapaucjusz natomiast, chłodniejszego usposobienia, wybrał galaktyczny biegun zimna, kontynent czarny wśród gwiazd lodowatych. Już mieli się rozstać, poróżnieni na dobre, kiedy Trurl wpadł na pomysł, który wydał mu się doskonały: Znakomite rezultaty zastosowania recepty Gargancjana do tego stopnia obudziły w obu konstruktorach głód przygody, że postanowili powtórnie wyruszyć w nieznane okolice. Gdy wszakże przyszło do ustalenia celu podróży, wyszło na jaw, że o zgodzie nie ma mowy, każdy bowiem miał inną koncepcje: Trurl, który przepadał za ciepłymi krajami, myślał o Ogniolii, państwie Płomienionogów, Klapaucjusz natomiast, chłodniejszego usposobienia, wybrał galaktyczny biegun zimna, kontynent czarny wśród gwiazd lodowatych. Już mieli się rozstać, poróżnieni na dobre, kiedy Trurl wpadł na pomysł, który wydał mu się doskonały:
  
Linia 860: Linia 867:
 — A teraz — zakonkludował Trurl — proszę wsadzić mistrza ceremonii do klatki, a my do rakiety… — A teraz — zakonkludował Trurl — proszę wsadzić mistrza ceremonii do klatki, a my do rakiety…
  
-WYPRAWA TRZECIA, CZYLI SMOKI PRAWDOPODOBIEŃSTWA+==== WYPRAWA TRZECIA, CZYLI SMOKI PRAWDOPODOBIEŃSTWA ==== 
 Trurl i Klapaucjusz byli uczniami wielkiego Kerebrona Emtadraty, który w Wyższej Szkole Neantycznej wykładał przez czterdzieści siedem lat Ogólną Teorię Smoków. Jak wiadomo, smoków nie ma. Prymitywna ta konstatacja wystarczy może umysłowi prostackiemu, ale nie nauce, ponieważ Wyższa Szkoła Neantyczna tym, co istnieje, wcale się nie zajmuje; banalność istnienia została już udowodniona zbyt dawno, by warto jej poświęcać choćby jedno jeszcze słowo. Tak tedy genialny Kerebron, zaatakowawszy problem metodami ścisłymi, wykrył trzy rodzaje smoków: zerowe, urojone i ujemne. Wszystkie one, jak się rzekło, nie istnieją, ale każdy rodzaj w zupełnie inny sposób. Smoki urojone i zerowe, przez fachowców zwane urojakami i zerowcami, nie istnieją w sposób znacznie mniej ciekawy aniżeli ujemne. Od dawna znany był w smokologii paradoks, polegający na tym, że kiedy dwa ujemne herboryzuje się (działanie odpowiadające w algebrze smoków mnożeniu w zwykłej arytmetyce), w rezultacie powstaje niedosmok w ilości około 0,6. Otóż świat specjalistów dzielił się na dwa obozy, z których jeden utrzymywał, iż chodzi o część smoka, licząc od głowy, drugi natomiast — że od ogona. Wielką zasługą Trurla i Klapaucjusza było wyjaśnienie błędności obu tych poglądów. Zastosowali oni po raz pierwszy w tej dziedzinie rachunek prawdopodobieństwa i tym samym stworzyli smokologię probabilistyczną, z której wynika, że smok jest termodynamicznie niemożliwy tylko w sensie statystycznym, podobnie jak elfy, skrzaty, krasnale, gnomy, wróżki itp. Z ogólnej formuły nieprawdopodobieństwa wyliczyli obaj teoretycy współczynniki krasnalizacji, rozelfiania się itp. Z tejże formuły wynika, że na spontaniczną manifestację przeciętnego smoka należałoby czekać około szesnastu kwintokwadrylionów heptylionów lat. Zapewne problem ów pozostałby jedynie ciekawostką matematyczną, gdyby nie znana żyłka konstruktorska Trurla, który postanowił zagadnienie to zbadać empirycznie. A ponieważ chodziło o zjawiska nieprawdopodobne, wynalazł wzmacniacz prawdopodobieństwa i wypróbował go, najpierw u siebie w piwnicy, a potem na specjalnym, ufundowanym przez Akademię Poligonie Smokorodnym, czyli Smokoligonie. Niezorientowani w ogólnej teorii nieprawdopodobieństwa po dziś dzień zapytują, czemu właściwie Trurl uprawdopodobnił smoka, a nie elfa czy krasnala, a czynią tak z ignorancji, nie wiedzą bowiem, że smok jest po prostu bardziej od krasnala prawdopodobny; Trurl, być może, zamierzał pójść w swych doświadczeniach z wzmacniaczem dalej, ale już pierwsze przyprawiło go o ciężką kontuzję, albowiem wirtualizujący się smok lignął. Na szczęście obecny przy rozruchu Klapaucjusz zmniejszył prawdopodobieństwo i smok znikł. Wielu uczonych powtarzało potem doświadczenia ze smokotronem, że jednak brakło im rutyny i zimnej krwi, znaczna ilość smoczego pomiotu, poturbowawszy ich dotkliwie, wydostała się na swobodę. Wtedy dopiero okazało się, że wstrętne potwory istnieją zupełnie inaczej aniżeli jakieś szafy, komody czy stoły; smoki odznaczają się bowiem przede wszystkim prawdopodobieństwem, na ogół dość znacznym, kiedy już raz powstały. Jeśli się urządzi na takiego smoka polowanie, a jeszcze z nagonką, krąg myśliwych z bronią gotową do strzału napotyka tylko wypaloną, cuchnącą w sposób zdecydowany ziemię, ponieważ smok, widząc, że z nim źle, z przestrzeni realnej chroni się do konfiguracyjnej. Jako bydlę niezmiernie tępe i plugawe, czyni to, oczywiście, czysto instynktownie. Osoby prymitywne, nie mogąc pojąć, jak to się dzieje, domagają się nieraz w zacietrzewieniu, aby im pokazać tę przestrzeń konfiguracyjną; nie wiedzą bowiem, że elektrony, których istnieniu wszak nikt zdrowy na umyśle nie przeczy, też poruszają się jedynie w przestrzeni konfiguracyjnej i losy ich zależą od fal prawdopodobieństwa. Zresztą upartemu łatwiej przystać na nieistnienie elektronów aniżeli smoków, ponieważ elektrony, przynajmniej w pojedynkę, nie ligają. Kolega Trurla, Harboryzeusz Cybr, pierwszy skwantował smoka, ustalił jednostkę, zwaną smokonem, którą kalibruje się, jak wiadomo, liczniki smoków, a nawet ustalił kret ich ogona, czego omal nie przypłacił życiem. Cóż jednak osiągnięcia te obchodziły szerokie rzesze, nękane przez smoki, które deptaniem, ogólną natarczywością, rykami i płomieniami wyrządzały mnóstwo szkód, gdzieniegdzie wymuszając nawet daniny w postaci dziewic? Cóż obchodziło nieszczęsnych, że smoki Trurla, jako indeterministyczne, więc nielokalne, zachowują się wprawdzie zgodnie z teorią, ale wbrew wszelkiej przyzwoitości, że ta teoria przewiduje kręty ich ogonów, które niszczą sioła i zasiewy? Nic też dziwnego, że szeroki ogół, zamiast ocenić właściwie rewelacyjne osiągnięcie Trurla, miał mu je za złe, a grupa wyjątkowych ignorantów w sprawach nauki dotkliwie pobiła znakomitego konstruktora. On jednak, wraz ze swym przyjacielem Klapaucjuszem, nie stawał w badaniach. Wynikło z nich, że smok istnieje w stopniu zależnym od jego humoru i stanu ogólnego nasycenia, jak również, że jedyną pewną metodą likwidacji jest redukcja prawdopodobieństwa do zera, a nawet do wartości ujemnych. Zrozumiałe atoli, że badania te wymagały wiele zachodu i czasu, a smoki, które znajdowały się na swobodzie, panoszyły się tymczasem w najlepsze, pustosząc liczne planety i księżyce. Co gorszą, nawet się rozmnażały. Dało to Klapaucjuszowi okazję do opublikowania świetnej pracy pt. „Przejścia kowariantne od smoków do smoczków, czyli wypadek szczególny przechodzenia ze stanów zakazanych fizycznie do stanów zakazanych policyjnie”. Praca ta narobiła sporo huku w świecie naukowym, gdzie głośno jeszcze było o słynnym smoku policyjnym, przy którego pomocy dzielni konstruktorzy pomścili na złym królu Okrucyuszu niedolę swych nieodżałowanych kolegów. Cóż dopiero powstały za perturbacje, kiedy dowiedziano się, iż pewien konstruktor, niejaki Bazyleusz zwany Emerdwańskim, podróżując po całej Galaktyce, samą swoją obecnością sprawia występowanie smoków tam, gdzie ich poprzednio nikt na oczy nie widział. Gdy powszechna rozpacz i stan katastrofy narodowej sięgały zenitu, pojawiał się u władcy danego kraju, aby, po długich targach wyśrubowawszy honorarium do niemożliwości, podjąć się wygubienia potworów. Co mu się z reguły udawało, choć nikt nie wiedział, jak, działał bowiem w ukryciu i samotnie. Gwarancję sukcesu smokolizy dawał zresztą tylko statystyczną, a gdy pewien monarcha odpłacił mu pięknym za nadobne, płacąc dukatami, które też tylko statystycznie były dobre, zaczął odtąd w haniebny sposób badać za pomocą wody królewskiej naturę kruszcu, jakim mu płacono. Trurl i Klapaucjusz spotkali się w owym czasie pewnego pogodnego popołudnia i do takiej doszło między nimi rozmowy. Trurl i Klapaucjusz byli uczniami wielkiego Kerebrona Emtadraty, który w Wyższej Szkole Neantycznej wykładał przez czterdzieści siedem lat Ogólną Teorię Smoków. Jak wiadomo, smoków nie ma. Prymitywna ta konstatacja wystarczy może umysłowi prostackiemu, ale nie nauce, ponieważ Wyższa Szkoła Neantyczna tym, co istnieje, wcale się nie zajmuje; banalność istnienia została już udowodniona zbyt dawno, by warto jej poświęcać choćby jedno jeszcze słowo. Tak tedy genialny Kerebron, zaatakowawszy problem metodami ścisłymi, wykrył trzy rodzaje smoków: zerowe, urojone i ujemne. Wszystkie one, jak się rzekło, nie istnieją, ale każdy rodzaj w zupełnie inny sposób. Smoki urojone i zerowe, przez fachowców zwane urojakami i zerowcami, nie istnieją w sposób znacznie mniej ciekawy aniżeli ujemne. Od dawna znany był w smokologii paradoks, polegający na tym, że kiedy dwa ujemne herboryzuje się (działanie odpowiadające w algebrze smoków mnożeniu w zwykłej arytmetyce), w rezultacie powstaje niedosmok w ilości około 0,6. Otóż świat specjalistów dzielił się na dwa obozy, z których jeden utrzymywał, iż chodzi o część smoka, licząc od głowy, drugi natomiast — że od ogona. Wielką zasługą Trurla i Klapaucjusza było wyjaśnienie błędności obu tych poglądów. Zastosowali oni po raz pierwszy w tej dziedzinie rachunek prawdopodobieństwa i tym samym stworzyli smokologię probabilistyczną, z której wynika, że smok jest termodynamicznie niemożliwy tylko w sensie statystycznym, podobnie jak elfy, skrzaty, krasnale, gnomy, wróżki itp. Z ogólnej formuły nieprawdopodobieństwa wyliczyli obaj teoretycy współczynniki krasnalizacji, rozelfiania się itp. Z tejże formuły wynika, że na spontaniczną manifestację przeciętnego smoka należałoby czekać około szesnastu kwintokwadrylionów heptylionów lat. Zapewne problem ów pozostałby jedynie ciekawostką matematyczną, gdyby nie znana żyłka konstruktorska Trurla, który postanowił zagadnienie to zbadać empirycznie. A ponieważ chodziło o zjawiska nieprawdopodobne, wynalazł wzmacniacz prawdopodobieństwa i wypróbował go, najpierw u siebie w piwnicy, a potem na specjalnym, ufundowanym przez Akademię Poligonie Smokorodnym, czyli Smokoligonie. Niezorientowani w ogólnej teorii nieprawdopodobieństwa po dziś dzień zapytują, czemu właściwie Trurl uprawdopodobnił smoka, a nie elfa czy krasnala, a czynią tak z ignorancji, nie wiedzą bowiem, że smok jest po prostu bardziej od krasnala prawdopodobny; Trurl, być może, zamierzał pójść w swych doświadczeniach z wzmacniaczem dalej, ale już pierwsze przyprawiło go o ciężką kontuzję, albowiem wirtualizujący się smok lignął. Na szczęście obecny przy rozruchu Klapaucjusz zmniejszył prawdopodobieństwo i smok znikł. Wielu uczonych powtarzało potem doświadczenia ze smokotronem, że jednak brakło im rutyny i zimnej krwi, znaczna ilość smoczego pomiotu, poturbowawszy ich dotkliwie, wydostała się na swobodę. Wtedy dopiero okazało się, że wstrętne potwory istnieją zupełnie inaczej aniżeli jakieś szafy, komody czy stoły; smoki odznaczają się bowiem przede wszystkim prawdopodobieństwem, na ogół dość znacznym, kiedy już raz powstały. Jeśli się urządzi na takiego smoka polowanie, a jeszcze z nagonką, krąg myśliwych z bronią gotową do strzału napotyka tylko wypaloną, cuchnącą w sposób zdecydowany ziemię, ponieważ smok, widząc, że z nim źle, z przestrzeni realnej chroni się do konfiguracyjnej. Jako bydlę niezmiernie tępe i plugawe, czyni to, oczywiście, czysto instynktownie. Osoby prymitywne, nie mogąc pojąć, jak to się dzieje, domagają się nieraz w zacietrzewieniu, aby im pokazać tę przestrzeń konfiguracyjną; nie wiedzą bowiem, że elektrony, których istnieniu wszak nikt zdrowy na umyśle nie przeczy, też poruszają się jedynie w przestrzeni konfiguracyjnej i losy ich zależą od fal prawdopodobieństwa. Zresztą upartemu łatwiej przystać na nieistnienie elektronów aniżeli smoków, ponieważ elektrony, przynajmniej w pojedynkę, nie ligają. Kolega Trurla, Harboryzeusz Cybr, pierwszy skwantował smoka, ustalił jednostkę, zwaną smokonem, którą kalibruje się, jak wiadomo, liczniki smoków, a nawet ustalił kret ich ogona, czego omal nie przypłacił życiem. Cóż jednak osiągnięcia te obchodziły szerokie rzesze, nękane przez smoki, które deptaniem, ogólną natarczywością, rykami i płomieniami wyrządzały mnóstwo szkód, gdzieniegdzie wymuszając nawet daniny w postaci dziewic? Cóż obchodziło nieszczęsnych, że smoki Trurla, jako indeterministyczne, więc nielokalne, zachowują się wprawdzie zgodnie z teorią, ale wbrew wszelkiej przyzwoitości, że ta teoria przewiduje kręty ich ogonów, które niszczą sioła i zasiewy? Nic też dziwnego, że szeroki ogół, zamiast ocenić właściwie rewelacyjne osiągnięcie Trurla, miał mu je za złe, a grupa wyjątkowych ignorantów w sprawach nauki dotkliwie pobiła znakomitego konstruktora. On jednak, wraz ze swym przyjacielem Klapaucjuszem, nie stawał w badaniach. Wynikło z nich, że smok istnieje w stopniu zależnym od jego humoru i stanu ogólnego nasycenia, jak również, że jedyną pewną metodą likwidacji jest redukcja prawdopodobieństwa do zera, a nawet do wartości ujemnych. Zrozumiałe atoli, że badania te wymagały wiele zachodu i czasu, a smoki, które znajdowały się na swobodzie, panoszyły się tymczasem w najlepsze, pustosząc liczne planety i księżyce. Co gorszą, nawet się rozmnażały. Dało to Klapaucjuszowi okazję do opublikowania świetnej pracy pt. „Przejścia kowariantne od smoków do smoczków, czyli wypadek szczególny przechodzenia ze stanów zakazanych fizycznie do stanów zakazanych policyjnie”. Praca ta narobiła sporo huku w świecie naukowym, gdzie głośno jeszcze było o słynnym smoku policyjnym, przy którego pomocy dzielni konstruktorzy pomścili na złym królu Okrucyuszu niedolę swych nieodżałowanych kolegów. Cóż dopiero powstały za perturbacje, kiedy dowiedziano się, iż pewien konstruktor, niejaki Bazyleusz zwany Emerdwańskim, podróżując po całej Galaktyce, samą swoją obecnością sprawia występowanie smoków tam, gdzie ich poprzednio nikt na oczy nie widział. Gdy powszechna rozpacz i stan katastrofy narodowej sięgały zenitu, pojawiał się u władcy danego kraju, aby, po długich targach wyśrubowawszy honorarium do niemożliwości, podjąć się wygubienia potworów. Co mu się z reguły udawało, choć nikt nie wiedział, jak, działał bowiem w ukryciu i samotnie. Gwarancję sukcesu smokolizy dawał zresztą tylko statystyczną, a gdy pewien monarcha odpłacił mu pięknym za nadobne, płacąc dukatami, które też tylko statystycznie były dobre, zaczął odtąd w haniebny sposób badać za pomocą wody królewskiej naturę kruszcu, jakim mu płacono. Trurl i Klapaucjusz spotkali się w owym czasie pewnego pogodnego popołudnia i do takiej doszło między nimi rozmowy.
  
Linia 1015: Linia 1023:
 — To z przezorności — wyjaśnił. — W końcu mógł się tu napatoczyć jakiś głupi myśliwy, choćby Bazyleusz, więc założyłem do środka, pod skórę, ekrany antyprobabilistyczne. A teraz chodź, zostało tam jeszcze parę worków platyny — to najcięższe ze wszystkiego, nie chciało mi się samemu nosić. I doskonale, bo pomożesz mi… — To z przezorności — wyjaśnił. — W końcu mógł się tu napatoczyć jakiś głupi myśliwy, choćby Bazyleusz, więc założyłem do środka, pod skórę, ekrany antyprobabilistyczne. A teraz chodź, zostało tam jeszcze parę worków platyny — to najcięższe ze wszystkiego, nie chciało mi się samemu nosić. I doskonale, bo pomożesz mi…
  
-WYPRAWA CZWARTA CZYLI O TYM, JAK TRURL KOBIETRON ZASTOSOWAŁ, KRÓLEWICZA PANTARKTYKA OD MĄK MIŁOSNYCH CHCĄC ZBAWIĆ, I JAK POTEM DO UŻYCIA DZIECIOMIOTU PRZYSZŁO+==== WYPRAWA CZWARTA CZYLI O TYM, JAK TRURL KOBIETRON ZASTOSOWAŁ, KRÓLEWICZA PANTARKTYKA OD MĄK MIŁOSNYCH CHCĄC ZBAWIĆ, I JAK POTEM DO UŻYCIA DZIECIOMIOTU PRZYSZŁO ==== 
 Pewnego dnia, o przedświcie, kiedy Trurl spoczywał zmożony snem najgłębszym, do drzwi jego domostwa zapukano z taką siłą, jakby przybysz za jednym zamachem pragnął je wysadzić z zawiasów. Kiedy Trurl, ledwo rozmykając oczy, odsunął rygle, oczom jego ukazał się na tle szarzejącego zaledwie nieba olbrzymi statek, podobny do głowy cukru niezrównanej wielkości albo do piramidy latającej, a z wnętrza owego kolosa, który osiadł naprzeciw jego okien, schodziły po szerokim pomoście długimi szeregami malbłądy, objuczone worami, przyodziane zaś w burnusy i zawoje, dokładnie na czarno pomalowane roboty wyładowywały juki przed progiem domu tak szybko, że w kilka chwil Trurla, nie wiedzącego, co to ma znaczyć, otoczył rosnący półkrąg pękatych tułubów na kształt szańca; pozostawiono w nim atoli wąskie przejście. Zmierzał nim właśnie elektrycerz nadzwyczajnej postawy, z oczami rżniętymi w gwiazdy, z antenkami radarowymi, zawadiacko zakręconymi w górę, z osypaną klejnotami delią; możny ów pan, przerzuciwszy ją sobie przez bark, uchylił pancernego kapelusza i głosem potężnym, choć miękkim jak aksamit, zapytał: Pewnego dnia, o przedświcie, kiedy Trurl spoczywał zmożony snem najgłębszym, do drzwi jego domostwa zapukano z taką siłą, jakby przybysz za jednym zamachem pragnął je wysadzić z zawiasów. Kiedy Trurl, ledwo rozmykając oczy, odsunął rygle, oczom jego ukazał się na tle szarzejącego zaledwie nieba olbrzymi statek, podobny do głowy cukru niezrównanej wielkości albo do piramidy latającej, a z wnętrza owego kolosa, który osiadł naprzeciw jego okien, schodziły po szerokim pomoście długimi szeregami malbłądy, objuczone worami, przyodziane zaś w burnusy i zawoje, dokładnie na czarno pomalowane roboty wyładowywały juki przed progiem domu tak szybko, że w kilka chwil Trurla, nie wiedzącego, co to ma znaczyć, otoczył rosnący półkrąg pękatych tułubów na kształt szańca; pozostawiono w nim atoli wąskie przejście. Zmierzał nim właśnie elektrycerz nadzwyczajnej postawy, z oczami rżniętymi w gwiazdy, z antenkami radarowymi, zawadiacko zakręconymi w górę, z osypaną klejnotami delią; możny ów pan, przerzuciwszy ją sobie przez bark, uchylił pancernego kapelusza i głosem potężnym, choć miękkim jak aksamit, zapytał:
  
Linia 1080: Linia 1089:
 Bombardowanie rozpoczęło się w tydzień później, o północy. Wyrychtowane przez starych kanonierów lufy wzniosły się jak jedna, skierowały ku białej gwiazdce państwa cesarskiego — i dały ognia, nie śmiercio —, lecz życionośnego. Trurl strzelał bowiem niemowlętami; jego dzieciomioty osypały cesarstwo niezliczonymi miriadami kwilących pędraków, które, szybko podrastając, oblepiały pieszych i konnych, a było ich tyle, że od popiskiwań „mama” i „plapla”, jak również „pipi” i „e — e”, powietrze się trzęsło, a bębenki pękały. I trwał ów dziecinny potop, aż gospodarka cesarstwa nie wytrzymała go i widmo katastrofy zajrzało w oczy wszystkim; z nieba zaś, tłuściutkie i wesolutkie, zjeżdżały w dalszym ciągu bobasy i maluchy, aż się dzień w noc zamieniał, kiedy pospołu pieluszkami trzepotały. Wnet cesarz ujrzał się zmuszonym prosić o litość króla Protrudyna, który obiecał bombardowania zaniechać pod warunkiem, że syn jego będzie mógł cesarzównę Amarandynę poślubić. Na co ów z największym pośpiechem się zgodził. Dzieciomioty zagwożdżono wówczas, kobietron dla bezpieczeństwa Trurl własnoręcznie rozebrał i jako pierwszy drużba, w stroju od diamentów kapiącym, z buławą marszałkowską w dłoni, dyrygował spełnianiem toastów na hucznym weselisku. Potem załadował rakietę dyplomami i nadaniami lenna oraz odznaczeniami, które mu król i cesarz ofiarowali, i wrócił, syt chwały, do domu. Bombardowanie rozpoczęło się w tydzień później, o północy. Wyrychtowane przez starych kanonierów lufy wzniosły się jak jedna, skierowały ku białej gwiazdce państwa cesarskiego — i dały ognia, nie śmiercio —, lecz życionośnego. Trurl strzelał bowiem niemowlętami; jego dzieciomioty osypały cesarstwo niezliczonymi miriadami kwilących pędraków, które, szybko podrastając, oblepiały pieszych i konnych, a było ich tyle, że od popiskiwań „mama” i „plapla”, jak również „pipi” i „e — e”, powietrze się trzęsło, a bębenki pękały. I trwał ów dziecinny potop, aż gospodarka cesarstwa nie wytrzymała go i widmo katastrofy zajrzało w oczy wszystkim; z nieba zaś, tłuściutkie i wesolutkie, zjeżdżały w dalszym ciągu bobasy i maluchy, aż się dzień w noc zamieniał, kiedy pospołu pieluszkami trzepotały. Wnet cesarz ujrzał się zmuszonym prosić o litość króla Protrudyna, który obiecał bombardowania zaniechać pod warunkiem, że syn jego będzie mógł cesarzównę Amarandynę poślubić. Na co ów z największym pośpiechem się zgodził. Dzieciomioty zagwożdżono wówczas, kobietron dla bezpieczeństwa Trurl własnoręcznie rozebrał i jako pierwszy drużba, w stroju od diamentów kapiącym, z buławą marszałkowską w dłoni, dyrygował spełnianiem toastów na hucznym weselisku. Potem załadował rakietę dyplomami i nadaniami lenna oraz odznaczeniami, które mu król i cesarz ofiarowali, i wrócił, syt chwały, do domu.
  
-WYPRAWA PIĄTA CZYLI O FIGLACH KRÓLA BALERYONA+==== WYPRAWA PIĄTA CZYLI O FIGLACH KRÓLA BALERYONA ==== 
 Nie okrucieństwem doskwierał poddanym swoim król Baleryon cymberski, lecz zamiłowaniem do zabaw. I znów — nie uczty wyprawiał ani się w orgiach całonocnych lubował, niewinne bowiem były igraszki, miłe sercu królewskiemu — a to dzwonek i młotek, a to ency — pency albo w stukułkę grać od nocy do rana, albo w pierożek drewniany, lecz nad wszystkie przekładał zabawę w chowanego. Gdy tylko ważną jakąś decyzję należało podjąć, podpisać dekret o państwowym znaczeniu, przyjąć posłów obcogwiezdnych lub udzielić jakiemu marszałkowi audiencji, król chował się i pod karami najsurowszymi kazał siebie szukać. Biegała tedy rada koronna po całym pałacu, zaglądała do fos i wieżyc zamkowych, opukując ściany, przewracając na wszystkie strony tron, i poszukiwania te przeciągały się nieraz długo, bo król coraz nowe obmyślał skrytki i schowanka. Raz do wypowiedzenia bardzo ważnej wojny przez to tylko nie doszło, że, spowity w szkiełka i świecidełka, wisiał przez trzy dni w głównej sali pałacowej, udając żyrandol, i śmiał się w kułak z rozpaczliwej bieganiny dworaków. Ten, kto go znalazł, otrzymywał zaraz tytuł Wielkiego Znalazcy Królewskiego, i było ich już na dworze siedmiuset trzydziestu i sześciu. Kto zaś chciał wkupić się w łaski królewskie, musiał koniecznie monarchę jakąś nową zadziwić zabawą, jeszcze mu nie znaną. Nie było to łatwe, Baleryon bowiem był w owym przedmiocie nadzwyczaj biegły; znał zabawy starożytne, jak w cetno i licho, znał najnowsze, ze zwrotnym sprzężeniem, jak cybergaj, od czasu do czasu zaś powiadał, iż wszystko jest grą, czyli zabawą — także i samo królowanie jego, także i świat cały. Oburzały te słowa lekkomyślne i nieroztropne sędziwych członków rady koronnej, szczególnie zaś senior jej, imć Papagaster z wysokiego rodu matrycjuszowskiego, cierpiał, że tak nic królowi święte nie jest i nawet własną godność najwyższą waży się podawać na prześmiewki. Nie okrucieństwem doskwierał poddanym swoim król Baleryon cymberski, lecz zamiłowaniem do zabaw. I znów — nie uczty wyprawiał ani się w orgiach całonocnych lubował, niewinne bowiem były igraszki, miłe sercu królewskiemu — a to dzwonek i młotek, a to ency — pency albo w stukułkę grać od nocy do rana, albo w pierożek drewniany, lecz nad wszystkie przekładał zabawę w chowanego. Gdy tylko ważną jakąś decyzję należało podjąć, podpisać dekret o państwowym znaczeniu, przyjąć posłów obcogwiezdnych lub udzielić jakiemu marszałkowi audiencji, król chował się i pod karami najsurowszymi kazał siebie szukać. Biegała tedy rada koronna po całym pałacu, zaglądała do fos i wieżyc zamkowych, opukując ściany, przewracając na wszystkie strony tron, i poszukiwania te przeciągały się nieraz długo, bo król coraz nowe obmyślał skrytki i schowanka. Raz do wypowiedzenia bardzo ważnej wojny przez to tylko nie doszło, że, spowity w szkiełka i świecidełka, wisiał przez trzy dni w głównej sali pałacowej, udając żyrandol, i śmiał się w kułak z rozpaczliwej bieganiny dworaków. Ten, kto go znalazł, otrzymywał zaraz tytuł Wielkiego Znalazcy Królewskiego, i było ich już na dworze siedmiuset trzydziestu i sześciu. Kto zaś chciał wkupić się w łaski królewskie, musiał koniecznie monarchę jakąś nową zadziwić zabawą, jeszcze mu nie znaną. Nie było to łatwe, Baleryon bowiem był w owym przedmiocie nadzwyczaj biegły; znał zabawy starożytne, jak w cetno i licho, znał najnowsze, ze zwrotnym sprzężeniem, jak cybergaj, od czasu do czasu zaś powiadał, iż wszystko jest grą, czyli zabawą — także i samo królowanie jego, także i świat cały. Oburzały te słowa lekkomyślne i nieroztropne sędziwych członków rady koronnej, szczególnie zaś senior jej, imć Papagaster z wysokiego rodu matrycjuszowskiego, cierpiał, że tak nic królowi święte nie jest i nawet własną godność najwyższą waży się podawać na prześmiewki.
  
Linia 1246: Linia 1256:
 — Ażeby was z kolei ta maszyna nie zjadła! — Trurl na to. Zabiera ze sobą maszynistkę i odlatuje, kiwając im życzliwie — a uśmiech ma jak gwiazda. — Ażeby was z kolei ta maszyna nie zjadła! — Trurl na to. Zabiera ze sobą maszynistkę i odlatuje, kiwając im życzliwie — a uśmiech ma jak gwiazda.
  
-WYPRAWA SZÓSTA CZYLI JAK TRURL I KLAPAUCJUSZ DEMONA DRUGIEGO RODZAJU STWORZYLI, ABY ZBÓJCĘ GĘBONA POKONAĆ+==== WYPRAWA SZÓSTA CZYLI JAK TRURL I KLAPAUCJUSZ DEMONA DRUGIEGO RODZAJU STWORZYLI, ABY ZBÓJCĘ GĘBONA POKONAĆ ==== 
 „Od ludów Słońc Większych dwa prowadzą na południe szlaki karawanowe. Pierwszy, stary, od Czwórgwieźdźca ku Gaurozauronowi, gwieździe bardzo podstępnej, O zmiennym blasku, która, przygasając, do Karła Abassy — tów się upodabnia, przez co zmylonym często trafia się zapuścić w Pustynię Kirową, a tylko jedna karawana na dziewięć cało z nich uchodzi. Drugi szlak, nowy, Imperium Mirapudów otwarło, gdy jego niewolnicy rakietnicy przebili tunel na sześć miliardów pramil długi przez samego Gau — rozaurona Białego. „Od ludów Słońc Większych dwa prowadzą na południe szlaki karawanowe. Pierwszy, stary, od Czwórgwieźdźca ku Gaurozauronowi, gwieździe bardzo podstępnej, O zmiennym blasku, która, przygasając, do Karła Abassy — tów się upodabnia, przez co zmylonym często trafia się zapuścić w Pustynię Kirową, a tylko jedna karawana na dziewięć cało z nich uchodzi. Drugi szlak, nowy, Imperium Mirapudów otwarło, gdy jego niewolnicy rakietnicy przebili tunel na sześć miliardów pramil długi przez samego Gau — rozaurona Białego.
  
Linia 1379: Linia 1390:
 Po dzisiaj siedzi tak ów zbójca na samym dnie swoich śmieciar i śmietnic, górami papieru nakryty, a w półmroku piwnicznym najczystszą iskierką drży i trzęsie się pisaczek brylantowy, notując wszystko, co Demon Drugiego Rodzaju wyłuskuje z pląsów atomowych powietrza, które płynie przez dziurkę starej beczki; i dowiaduje się, gwałcony informacji potopem, Gębon nieszczęsny różności nieskończonych o pomponach, karakonach i o własnej przygodzie tu przedstawionej, bo i ona znajduje się na którymś kilometrze wstęg papierowych — jak również innych historii oraz przepowiedni losów wszelkiego stworzenia aż po zagaśnięcie Słońc; i nie ma dlań ratunku, gdyż tak go srodze konstruktorzy ukarali za napaść zbójecką — chyba że się wreszcie kiedyś wstęga skończy, bo papieru zabraknie. Po dzisiaj siedzi tak ów zbójca na samym dnie swoich śmieciar i śmietnic, górami papieru nakryty, a w półmroku piwnicznym najczystszą iskierką drży i trzęsie się pisaczek brylantowy, notując wszystko, co Demon Drugiego Rodzaju wyłuskuje z pląsów atomowych powietrza, które płynie przez dziurkę starej beczki; i dowiaduje się, gwałcony informacji potopem, Gębon nieszczęsny różności nieskończonych o pomponach, karakonach i o własnej przygodzie tu przedstawionej, bo i ona znajduje się na którymś kilometrze wstęg papierowych — jak również innych historii oraz przepowiedni losów wszelkiego stworzenia aż po zagaśnięcie Słońc; i nie ma dlań ratunku, gdyż tak go srodze konstruktorzy ukarali za napaść zbójecką — chyba że się wreszcie kiedyś wstęga skończy, bo papieru zabraknie.
  
-WYPRAWA SIÓDMA CZYLI O TYM, JAK WŁASNA DOSKONAŁOŚĆ TRURLA DO ZŁEGO PRZYWIODŁA+==== WYPRAWA SIÓDMA CZYLI O TYM, JAK WŁASNA DOSKONAŁOŚĆ TRURLA DO ZŁEGO PRZYWIODŁA ==== 
 Wszechświat jest nieskończony, lecz ograniczony, a przeto promień światła, w którąkolwiek ruszy stronę, po miliardach wieków wróci do punktu wyjścia, jeśli ma dość siły, i nie inaczej bywa też z wieściami krążącymi pośród gwiazd i planet. Doszły raz Trurla słuchy z daleka o dwóch potężnych konstruktorach benefaktorach, takiego rozumu i takiej doskonałości, że nikt im nie dorówna; udał się zaraz do Klapaucjusza, ten zaś wyjaśnił mu, że to nie o tajemniczych rywalach wieść mówi, lecz o nich samych, Kosmos obiegłszy. Sława to jednak ma do siebie, że milczy zazwyczaj o klęskach, nawet jeśli je najwyższa wywołała perfekcja. Kto by o tym wątpił, niechaj przypomni sobie ostatnią z siedmiu wyprawę Trurla; podjął on ją był samotnie, ponieważ Klapaucjusza zatrzymały wówczas pilne obowiązki, tak że nie mógł mu towarzyszyć. Wszechświat jest nieskończony, lecz ograniczony, a przeto promień światła, w którąkolwiek ruszy stronę, po miliardach wieków wróci do punktu wyjścia, jeśli ma dość siły, i nie inaczej bywa też z wieściami krążącymi pośród gwiazd i planet. Doszły raz Trurla słuchy z daleka o dwóch potężnych konstruktorach benefaktorach, takiego rozumu i takiej doskonałości, że nikt im nie dorówna; udał się zaraz do Klapaucjusza, ten zaś wyjaśnił mu, że to nie o tajemniczych rywalach wieść mówi, lecz o nich samych, Kosmos obiegłszy. Sława to jednak ma do siebie, że milczy zazwyczaj o klęskach, nawet jeśli je najwyższa wywołała perfekcja. Kto by o tym wątpił, niechaj przypomni sobie ostatnią z siedmiu wyprawę Trurla; podjął on ją był samotnie, ponieważ Klapaucjusza zatrzymały wówczas pilne obowiązki, tak że nie mógł mu towarzyszyć.
  
Linia 1464: Linia 1476:
 — Nie kończ! — krzyknął Trurl. Patrzyli więc tylko, gdy wtem coś trąciło ich statek, ale tylko muśnięciem — widzieli ów przedmiot, gdyż oświetlała go wydobywająca się z tyłu smużka nikłego płomyka. Był to stateczek, a może tylko sztuczny satelita, podobny zadziwiająco do jednego z owych chodaków stalowych, jakie nosił był tyran Eksy — liusz. A kiedy podnieśli oczy w górę, zobaczyli wysoko nad planetką świecące ciało, którego nie posiadała dawniej; i poznali w jego okrągłej, doskonale zimnej powierzchni stalowe rysy Eksyliusza, który takim sposobem został Księżycem Mikrominiantów. — Nie kończ! — krzyknął Trurl. Patrzyli więc tylko, gdy wtem coś trąciło ich statek, ale tylko muśnięciem — widzieli ów przedmiot, gdyż oświetlała go wydobywająca się z tyłu smużka nikłego płomyka. Był to stateczek, a może tylko sztuczny satelita, podobny zadziwiająco do jednego z owych chodaków stalowych, jakie nosił był tyran Eksy — liusz. A kiedy podnieśli oczy w górę, zobaczyli wysoko nad planetką świecące ciało, którego nie posiadała dawniej; i poznali w jego okrągłej, doskonale zimnej powierzchni stalowe rysy Eksyliusza, który takim sposobem został Księżycem Mikrominiantów.
  
-BAJKA O TRZECH MASZYNACH OPOWIADAJĄCYCH KRÓLA GENIALONA+==== BAJKA O TRZECH MASZYNACH OPOWIADAJĄCYCH KRÓLA GENIALONA ==== 
 Pewnego razu zjawił się u Trurla obcy, po którym, ledwo wysiadł z lektyki fotonowej, od razu widać było, że jest personą niezwykłą i z dalekich stron, tam bowiem, gdzie wszyscy mają ręce, on miał jeno wonny zefirek, gdzie innym wystają nogi, jemu tylko grało cudnie światłem tęczującym, a nawet zamiast głowy miał kosztowny kapelusz; przemawiał zasię ze środka, gdyż cały przedstawiał idealnie wytoczoną kulę o ujmującej powierzchowności, przepasaną bogatym sznurem plazmatycznym. Przywitawszy się z Trurlem, wyjawił, iż jest go dwóch, a mianowicie półkula górna i dolna; pierwsza zwie się Synchronizym, druga zaś Synchrofazym. Zachwycił się tak świetnym rozwiązaniem konstrukcyjnym istoty rozumnej Trurl i wyznał, że jeszcze mu nie zdarzyło się oglądać osoby równie starannie wykończonej, o podobnie precyzyjnych manierach i tak brylantowym blasku. Przybysz pochwalił z kolei budowę Trurla i po tej wymianie grzeczności zdradził, co go sprowadza; jako przyjaciel i wierny sługa znakomitego króla Genialona przybył do Trurla, aby zamówić u niego trzy maszyny do opowiadania. Pewnego razu zjawił się u Trurla obcy, po którym, ledwo wysiadł z lektyki fotonowej, od razu widać było, że jest personą niezwykłą i z dalekich stron, tam bowiem, gdzie wszyscy mają ręce, on miał jeno wonny zefirek, gdzie innym wystają nogi, jemu tylko grało cudnie światłem tęczującym, a nawet zamiast głowy miał kosztowny kapelusz; przemawiał zasię ze środka, gdyż cały przedstawiał idealnie wytoczoną kulę o ujmującej powierzchowności, przepasaną bogatym sznurem plazmatycznym. Przywitawszy się z Trurlem, wyjawił, iż jest go dwóch, a mianowicie półkula górna i dolna; pierwsza zwie się Synchronizym, druga zaś Synchrofazym. Zachwycił się tak świetnym rozwiązaniem konstrukcyjnym istoty rozumnej Trurl i wyznał, że jeszcze mu nie zdarzyło się oglądać osoby równie starannie wykończonej, o podobnie precyzyjnych manierach i tak brylantowym blasku. Przybysz pochwalił z kolei budowę Trurla i po tej wymianie grzeczności zdradził, co go sprowadza; jako przyjaciel i wierny sługa znakomitego króla Genialona przybył do Trurla, aby zamówić u niego trzy maszyny do opowiadania.
  
Linia 1505: Linia 1518:
 — Niech i tak będzie — zgodził się król. — Niech i tak będzie — zgodził się król.
  
-Za czym wszyscy siedli w pozach wyrażających ciekawość i nadzieję niezwykłości, Trurl zaś wydobył z lektyki kadłub, biało polakierowany, nacisnął guziczek i spoczął po prawicy Genialona. Wówczas pierwsza maszyna powiedziała:+Za czym wszyscy siedli w pozach wyrażających ciekawość i nadzieję niezwykłości, Trurl zaś wydobył z lektyki kadłub, biało polakierowany, nacisnął guziczek i spoczął po prawicy Genialona. Wówczas  
 +=== pierwsza maszyna ===  
 +powiedziała: 
  
 — Jeśli nie znacie historii o Wielowcach, ich królu Man — drylionie, jego Doradcy Doskonałym oraz Trurlu konstruktorze, który Doradcę najpierw stworzył, a potem zniweczył, posłuchajcie! — Jeśli nie znacie historii o Wielowcach, ich królu Man — drylionie, jego Doradcy Doskonałym oraz Trurlu konstruktorze, który Doradcę najpierw stworzył, a potem zniweczył, posłuchajcie!
Linia 1749: Linia 1765:
 — Panie — rzekł Trurl — kulistość ma zarówno dobre, jak i złe strony z punktu widzenia konstrukcyjnego; lecz ze wszystkich innych punktów lepiej jest, jeśli istota rozumna nie może odmieniać samej siebie, ponieważ swoboda taka jest prawdziwą udręką. Ten bowiem, kto musi być taki, jaki jest, może złorzeczyć losowi, ale nie może go odmienić, ten jednak, który potrafi odmienić samego siebie, już nikogo na całym świecie nie może obarczyć odpowiedzialnością za swą niewydarzoność; jeśli mu źle z sobą samym, to nikt prócz niego nie ponosi za to winy. Ale nie przybyłem tu, królu, aby ci wykładać ogólną teorię samokonstrukcji, lecz tylko dla wypróbowania mych maszyn opowiadających. Czy zechcesz wysłuchać następnej? — Panie — rzekł Trurl — kulistość ma zarówno dobre, jak i złe strony z punktu widzenia konstrukcyjnego; lecz ze wszystkich innych punktów lepiej jest, jeśli istota rozumna nie może odmieniać samej siebie, ponieważ swoboda taka jest prawdziwą udręką. Ten bowiem, kto musi być taki, jaki jest, może złorzeczyć losowi, ale nie może go odmienić, ten jednak, który potrafi odmienić samego siebie, już nikogo na całym świecie nie może obarczyć odpowiedzialnością za swą niewydarzoność; jeśli mu źle z sobą samym, to nikt prócz niego nie ponosi za to winy. Ale nie przybyłem tu, królu, aby ci wykładać ogólną teorię samokonstrukcji, lecz tylko dla wypróbowania mych maszyn opowiadających. Czy zechcesz wysłuchać następnej?
  
-Król przyzwolił na to, za czym poweseliwszy się przy amforach pełnych najprzedniejszej smoły jonowej, biesiadnicy zasiedli wygodniej, a druga maszyna zbliżyła się do nich, oddała królowi należny pokłon i rzekła:+Król przyzwolił na to, za czym poweseliwszy się przy amforach pełnych najprzedniejszej smoły jonowej, biesiadnicy zasiedli wygodniej, a === druga maszyna === 
 + zbliżyła się do nich, oddała królowi należny pokłon i rzekła:
  
 — Wielki Królu! Oto historia z szufladkami o Trurlu konstruktorze i jego przygodach dziwnie nieliniowych! — Wielki Królu! Oto historia z szufladkami o Trurlu konstruktorze i jego przygodach dziwnie nieliniowych!
Linia 1793: Linia 1810:
 — Nizacz, Wasza Obcość! Słuchaj przeto, a pilnie… Są, wiesz, gadki o jakowychś bladawcach, którzy ród roboci w retortach wypichcili, wszelako uczony umysł wie, iż łgarstwo to, czyli mit najemny… W istocie bowiem na Początku był jeno Mrok Ciemnawy, a w tym Mroku — Magnetyczność, co atomy pokręcała, a do skutku, bo gdy stukał atom w atom, wirując, Praprąd powstał i z nim Światłość Pierwsza… z czego gwiazdy zapłonęły, planety się ostudziły i w głębinach ich Pramasze, całkiem drobniuchne, a z nich Pramaszynki, a z nich Maszyny Prymitywne od tchnienia Statystyki Świętej powstały. Nie umiały jeszcze rachować, jeno trzy po trzy i ni w pięć, ni w dziewięć, a potem, dzięki Ewolucji Naturalnej, już piąte przez dziesiąte, aż narodziły się z nich Multistaty i Omnistaty, a z tych ostatnich powstał Małporobot, a z niego już praojciec nasz, Automatus Sapiens… — Nizacz, Wasza Obcość! Słuchaj przeto, a pilnie… Są, wiesz, gadki o jakowychś bladawcach, którzy ród roboci w retortach wypichcili, wszelako uczony umysł wie, iż łgarstwo to, czyli mit najemny… W istocie bowiem na Początku był jeno Mrok Ciemnawy, a w tym Mroku — Magnetyczność, co atomy pokręcała, a do skutku, bo gdy stukał atom w atom, wirując, Praprąd powstał i z nim Światłość Pierwsza… z czego gwiazdy zapłonęły, planety się ostudziły i w głębinach ich Pramasze, całkiem drobniuchne, a z nich Pramaszynki, a z nich Maszyny Prymitywne od tchnienia Statystyki Świętej powstały. Nie umiały jeszcze rachować, jeno trzy po trzy i ni w pięć, ni w dziewięć, a potem, dzięki Ewolucji Naturalnej, już piąte przez dziesiąte, aż narodziły się z nich Multistaty i Omnistaty, a z tych ostatnich powstał Małporobot, a z niego już praojciec nasz, Automatus Sapiens…
  
-Były potem roboty jaskiniowe, później pastewne, a gdy rozmnożyły się, powstały państwa. Starożytne roboty wytwarzały elektryczność życiodajną sposobem ręcznym, przez pocieranie, w wielkim trudzie. Każdy feudał miał ci drużynę wojów, a wojowie mieli kmieciów, i pocierali jedni drugich hierarchicznie, z nizin w górę społeczną, a w miarę sił. I zamieniła trud ręczny maszyna, kiedy Kondzioł Symfilak wymyślił pocieraczkę, a potem Krupon z Parezy — żerdkę do ściągania piorunów. W ten sposób rozpoczęła się epoka bateryjna, sroga dla wszystkich, co własnych majętności akumulatorowych nie posiadali i los ich był zależny od niebios, bo przy pogodzie, bez baterii, nie mogąc chmur doić, wat do wata żebraniną ciułać musieli. Ciężko było podówczas, bo kto przestawał się nacierać czy chmury doić, wnet ginął marnie z całkowitego wyładowania. I pojawił się wówczas uczeniec z piekła rodem, kombinator — intelektualista — usprawniacz, któremu za młodu, wskutek interwencji szatańskich, nikt łba na drobne kawaluchy nie roztrzaskał, i jął ów wykładać i przedkładać, że sposoby połączenia elektrycznego tradycyjne, to jest równoległe, na nic są zgoła i że łączyć się trza w myśl nowych schematów jego, a to szeregowo. Gdy się bowiem w szeregu jeden potrze, zaraz innych, najdalszych nawet, zasili i prądem będzie tryskać każdy robot aż po górne bezpieczniki w nosie. A tak przedstawiał swoje plany i takie elektraje ukazywał, że odłączono dawne obwody ksobnie równoległe i elektrotechnikę Chało — sową w życie wprowadzono. — Tu profesor uderzył kilkakrotnie głową o ścianę, po czym, oczami przewróciwszy, dalej mówił, a ja pojąłem, czemu takimi nierównościami pokryte jest jego niezwykłej wprost guzowatości czoło. — Przyszło wtedy, iż co drugi kładł się pod stołem, prawiąc: „Co ja się będę pocierał, niech się sąsiad pociera, wszak to na jedno wyjdzie”. A sąsiad to samo, jeno na odwrót, i spadek napięcia zrobił się taki, że przyszło umyślnych stawiać nad każdym kontro — lerzystów, a nad nimi wyższych. I przyszedł wtedy uczeń Ma — lapucego, Celezjusz Myliciel, i doradził, aby każdy nie siebie, jeno drugiego pocierał, a po nim Fafucy Altrucjusz z planem bijaków — męczaków, a po nim Makundrel Cibaśny, żeby zakładać miejscowe kursa masażu i kluby, a po nim wnet się pojawił nowy teoretyk elektryczny, Kurupiel Gargazon, żeby chmur nie doić siłą, jeno łechtać z lekka, to jest po dobremu, aż prąd dadzą, a po nim Łomoteusz z Leidy, a po nim Krostofil Nijaki, żeby urządzać tak zwane samotry, zwane też nacierami lub wciórami, oraz Mordosław Będziejak, który prócz bicia zalecał trzeć, co się tylko da, choćby i siłą. Przez te zdań różnice doszło do zadrażnień, a z zadrażnień do wyklątw, a z wy — klątw do bluźnierzy, a z bluźnierzy do skopania Fareusa Pur — deflaksa, księcia następcy tronu Blaszaków, i tak wybuchła wojna między Kuprowcami Legarskimi z rodzaju miedziolu — dów a cesarstwem legarskim Walcowników Zimnych — i trwała lat trzydzieści i osiem, a potem jeszcze dwanaście, bo pod koniec nie można było wśród gruzu rozeznać, kto jest górą, i o to od początku jeszcze raz się pobili. A w taki sposób pożogę, mogiłę, ogólne bezprądzie, dewatyzację, kompletny spadek napięcia życiowego, czyli, jak to lud nazwał, „mala — pucyę”, ten oto łajdator przeklęty pomysełkami swoimi, z otchłani rodem, zawinił!!!+Były potem roboty jaskiniowe, później pastewne, a gdy rozmnożyły się, powstały państwa. Starożytne roboty wytwarzały elektryczność życiodajną sposobem ręcznym, przez pocieranie, w wielkim trudzie. Każdy feudał miał ci drużynę wojów, a wojowie mieli kmieciów, i pocierali jedni drugich hierarchicznie, z nizin w górę społeczną, a w miarę sił. I zamieniła trud ręczny maszyna, kiedy Kondzioł Symfilak wymyślił pocieraczkę, a potem Krupon z Parezy — żerdkę do ściągania piorunów. W ten sposób rozpoczęła się epoka bateryjna, sroga dla wszystkich, co własnych majętności akumulatorowych nie posiadali i los ich był zależny od niebios, bo przy pogodzie, bez baterii, nie mogąc chmur doić, wat do wata żebraniną ciułać musieli. Ciężko było podówczas, bo kto przestawał się nacierać czy chmury doić, wnet ginął marnie z całkowitego wyładowania. I pojawił się wówczas uczeniec z piekła rodem, kombinator — intelektualista — usprawniacz, któremu za młodu, wskutek interwencji szatańskich, nikt łba na drobne kawaluchy nie roztrzaskał, i jął ów wykładać i przedkładać, że sposoby połączenia elektrycznego tradycyjne, to jest równoległe, na nic są zgoła i że łączyć się trza w myśl nowych schematów jego, a to szeregowo. Gdy się bowiem w szeregu jeden potrze, zaraz innych, najdalszych nawet, zasili i prądem będzie tryskać każdy robot aż po górne bezpieczniki w nosie. A tak przedstawiał swoje plany i takie elektraje ukazywał, że odłączono dawne obwody ksobnie równoległe i elektrotechnikę Chało — sową w życie wprowadzono. — Tu profesor uderzył kilkakrotnie głową o ścianę, po czym, oczami przewróciwszy, dalej mówił, a ja pojąłem, czemu takimi nierównościami pokryte jest jego niezwykłej wprost guzowatości czoło. — Przyszło wtedy, iż co drugi kładł się pod stołem, prawiąc: „Co ja się będę pocierał, niech się sąsiad pociera, wszak to na jedno wyjdzie”. A sąsiad to samo, jeno na odwrót, i spadek napięcia zrobił się taki, że przyszło umyślnych stawiać nad każdym kontro — lerzystów, a nad nimi wyższych. I przyszedł wtedy uczeń Malapucego, Celezjusz Myliciel, i doradził, aby każdy nie siebie, jeno drugiego pocierał, a po nim Fafucy Altrucjusz z planem bijaków — męczaków, a po nim Makundrel Cibaśny, żeby zakładać miejscowe kursa masażu i kluby, a po nim wnet się pojawił nowy teoretyk elektryczny, Kurupiel Gargazon, żeby chmur nie doić siłą, jeno łechtać z lekka, to jest po dobremu, aż prąd dadzą, a po nim Łomoteusz z Leidy, a po nim Krostofil Nijaki, żeby urządzać tak zwane samotry, zwane też nacierami lub wciórami, oraz Mordosław Będziejak, który prócz bicia zalecał trzeć, co się tylko da, choćby i siłą. Przez te zdań różnice doszło do zadrażnień, a z zadrażnień do wyklątw, a z wy — klątw do bluźnierzy, a z bluźnierzy do skopania Fareusa Pur — deflaksa, księcia następcy tronu Blaszaków, i tak wybuchła wojna między Kuprowcami Legarskimi z rodzaju miedziolu — dów a cesarstwem legarskim Walcowników Zimnych — i trwała lat trzydzieści i osiem, a potem jeszcze dwanaście, bo pod koniec nie można było wśród gruzu rozeznać, kto jest górą, i o to od początku jeszcze raz się pobili. A w taki sposób pożogę, mogiłę, ogólne bezprądzie, dewatyzację, kompletny spadek napięcia życiowego, czyli, jak to lud nazwał, „mala — pucyę”, ten oto łajdator przeklęty pomysełkami swoimi, z otchłani rodem, zawinił!!!
  
 — Intencje zacne miałem!! Przysięgam, Wasza Lazerność! Ku powszechnej szczęśliwości umysł wysiliłem, dobrze chcący! — zakwiczał z klęczek Malapucy, aż mu się nochal trząsł. Ale profesor tylko go odsiebnie w łeb dziaknął i kontynuował: — Intencje zacne miałem!! Przysięgam, Wasza Lazerność! Ku powszechnej szczęśliwości umysł wysiliłem, dobrze chcący! — zakwiczał z klęczek Malapucy, aż mu się nochal trząsł. Ale profesor tylko go odsiebnie w łeb dziaknął i kontynuował:
Linia 1807: Linia 1824:
 — Więc kimże oto jest ten klęczyciel nosaty, skoro sam siebie Malapucyuszem Chałosem mianuje?… Jak się zwiesz, plejado szubrawna? — Więc kimże oto jest ten klęczyciel nosaty, skoro sam siebie Malapucyuszem Chałosem mianuje?… Jak się zwiesz, plejado szubrawna?
  
-— Ma… Malapucy… Cha… ł, Wasza Bezwzględność… — wystękał nosacz.+— Ma… Malapucy… Cha… łos, Wasza Bezwzględność… — wystękał nosacz.
  
 — Wszelako to nie ten sam jest — rzekłem. — Wszelako to nie ten sam jest — rzekłem.
Linia 1817: Linia 1834:
 — Więc my go wskrzesilim! — Więc my go wskrzesilim!
  
-— Innego, podobniaka, bliźniowca, ale nie tożsamościo — watego!+— Innego, podobniaka, bliźniowca, ale nie tożsamościowatego!
  
 — Udowodnij to wasze! — Udowodnij to wasze!
Linia 1835: Linia 1852:
 — Będąc na planecie Cembalei, ujrzałem skutki działań, w duchu doskonałościowym wszczętych. Cembałowie od dawna inne sobie miano przyswoili, a to Hedofagów, czyli Szczęściojadów lub w skrócie a po prostu — Szczęsnych. Gdym do nich przybył, panowała właśnie Epoka Mnóstw. Każdy Cembał, to jest Szczęsny, siedział we własnym pałacu, który mu automatnia zrobiła (tak oni swe niewolnice zwą trybo — chrzestne), wonnościami polewany, kadzidłami okadzany, elektrycznie miłowany, złotem — srebrem spowity, po klejnotach tarzający się, po skarbcach swych przechadzający, z gwardią na ulicy, z haremem w piwnicy, dący w trąby i marmury, ale mimo tego wszystkiego razem dziwnie jakoś niezadowolony, a nawet jakby ponury. A przecież wszystkiego było pełno! Na planecie owej zamierało właśnie ksobne „się”, albowiem nikt się tam nie przechadzał ani się nie posilał z butli lejdejskiej, ani się nie bawił, ani się nie kochał, lecz go Przechadzacz przechadzał, Posiłkówka posilała, Rozbawnica bawiła i nawet uśmiechnąć się nie mógł, bo i to robił za niego specjalny automat. A tak we wszystkim doskonale maszynami wyręczony i zastąpiony, cały w hurysach i orderach, którymi go usłużne automatnie zasilały i dekorowały, od pięciu do piętnastu sztuk na minutę, obleziony maszyneczek i maszyniątek złotym robactwem, co go napachniało, masowało, w oczy słodko zazie — rało, w uszy miło naszeptywało, pod kolana go brało, do stóp padało i bez ustanku, w co się dało, całowało, wałęsał się ów Szczęsny vel Hedofag vel Cembał — samotny, w dalekim huku przepotężnych Fabrykatorni, które tam, horyzont kręgiem obsiadłszy, dzień i noc pracują, i wylatują z nich trony złote i łe — chtarki łańcuszkowe, podbródki i papucie perłowe, berła, jabłka, karoce, epolety, spinele, czynele, pianole i miliony innych sprzętów a dziwów dla rozkoszy. Idąc drogą, musiałem się przed maszynami opędzać, które proponowały mi swoje służby, a co nachalni ej sze waliłem po łbach i kadłubach, bo bardzo były chciwe świadczenia usług; nareszcie, przed całym ich stadem uciekając, znalazłem się w górach i zobaczyłem wielką czeredę maszyn złotolitych, która oblegała wejście do jaskini, zatoczone głazem, a przez szczelinę jego widać było bystre oczy jakiegoś Cembała, który aż tu się przed powszechną szczęśliwością schronił. Widząc mnie, natychmiast jęły wachlować i masować moją osobę, w ucho bajki wszeptywać, ręce całować, trony proponować, i uratowałem się tylko dzięki temu, że ukryty w pieczarze głaz odsunął i wpuścił mnie miłosiernie do środka. Był na pół zardzewiały, ale dosyć z tego rad i wyjawił mi, że jest ostatnim mędrcem — cembalistą; nie musiał mi mówić, jako błogostan gorzej od nędzy uwiera, gdy nadmierny, bo sam to rozumiem, cóż bowiem można, skoro wszystko można? I jak wybierać, kiedy, otchłaniami rajów otoczona, istota rozumna w takim bezwyborze tępieje, od samoczynnej marzeń spełnialności całkiem oczadziała? Rozmawiałem z owym mędrcem, który zwał się Tryzuwiusz Pajdocki, za czym ustaliliśmy, iż potrzeba tu wielkich zakryć i Komplikatora — Deperfektora Ontologicznego, inaczej zguba bliska. Tryzuwiusz z dawien dawna obmyślał już komplikatorykę jako odłatwianie bytowe; wszelako wyprowadziłem go z błędu, który polegał na tym, iż chciał on po prostu usunąć maszyny przy pomocy innych maszyn, a mianowicie pożerałek, dręcz — nic, męczydeł, druzgotaczek, wyrwatorów oraz bijalni. Byłoby to bowiem wypędzanie diabła szatanem i zarazem upraszczanie, a nie komplikatoryka; historia, jak wiadomo, odwracalna nie jest i do dawnych dobrych czasów drogi nie masz innej jak przez sny a rojenia. — Będąc na planecie Cembalei, ujrzałem skutki działań, w duchu doskonałościowym wszczętych. Cembałowie od dawna inne sobie miano przyswoili, a to Hedofagów, czyli Szczęściojadów lub w skrócie a po prostu — Szczęsnych. Gdym do nich przybył, panowała właśnie Epoka Mnóstw. Każdy Cembał, to jest Szczęsny, siedział we własnym pałacu, który mu automatnia zrobiła (tak oni swe niewolnice zwą trybo — chrzestne), wonnościami polewany, kadzidłami okadzany, elektrycznie miłowany, złotem — srebrem spowity, po klejnotach tarzający się, po skarbcach swych przechadzający, z gwardią na ulicy, z haremem w piwnicy, dący w trąby i marmury, ale mimo tego wszystkiego razem dziwnie jakoś niezadowolony, a nawet jakby ponury. A przecież wszystkiego było pełno! Na planecie owej zamierało właśnie ksobne „się”, albowiem nikt się tam nie przechadzał ani się nie posilał z butli lejdejskiej, ani się nie bawił, ani się nie kochał, lecz go Przechadzacz przechadzał, Posiłkówka posilała, Rozbawnica bawiła i nawet uśmiechnąć się nie mógł, bo i to robił za niego specjalny automat. A tak we wszystkim doskonale maszynami wyręczony i zastąpiony, cały w hurysach i orderach, którymi go usłużne automatnie zasilały i dekorowały, od pięciu do piętnastu sztuk na minutę, obleziony maszyneczek i maszyniątek złotym robactwem, co go napachniało, masowało, w oczy słodko zazie — rało, w uszy miło naszeptywało, pod kolana go brało, do stóp padało i bez ustanku, w co się dało, całowało, wałęsał się ów Szczęsny vel Hedofag vel Cembał — samotny, w dalekim huku przepotężnych Fabrykatorni, które tam, horyzont kręgiem obsiadłszy, dzień i noc pracują, i wylatują z nich trony złote i łe — chtarki łańcuszkowe, podbródki i papucie perłowe, berła, jabłka, karoce, epolety, spinele, czynele, pianole i miliony innych sprzętów a dziwów dla rozkoszy. Idąc drogą, musiałem się przed maszynami opędzać, które proponowały mi swoje służby, a co nachalni ej sze waliłem po łbach i kadłubach, bo bardzo były chciwe świadczenia usług; nareszcie, przed całym ich stadem uciekając, znalazłem się w górach i zobaczyłem wielką czeredę maszyn złotolitych, która oblegała wejście do jaskini, zatoczone głazem, a przez szczelinę jego widać było bystre oczy jakiegoś Cembała, który aż tu się przed powszechną szczęśliwością schronił. Widząc mnie, natychmiast jęły wachlować i masować moją osobę, w ucho bajki wszeptywać, ręce całować, trony proponować, i uratowałem się tylko dzięki temu, że ukryty w pieczarze głaz odsunął i wpuścił mnie miłosiernie do środka. Był na pół zardzewiały, ale dosyć z tego rad i wyjawił mi, że jest ostatnim mędrcem — cembalistą; nie musiał mi mówić, jako błogostan gorzej od nędzy uwiera, gdy nadmierny, bo sam to rozumiem, cóż bowiem można, skoro wszystko można? I jak wybierać, kiedy, otchłaniami rajów otoczona, istota rozumna w takim bezwyborze tępieje, od samoczynnej marzeń spełnialności całkiem oczadziała? Rozmawiałem z owym mędrcem, który zwał się Tryzuwiusz Pajdocki, za czym ustaliliśmy, iż potrzeba tu wielkich zakryć i Komplikatora — Deperfektora Ontologicznego, inaczej zguba bliska. Tryzuwiusz z dawien dawna obmyślał już komplikatorykę jako odłatwianie bytowe; wszelako wyprowadziłem go z błędu, który polegał na tym, iż chciał on po prostu usunąć maszyny przy pomocy innych maszyn, a mianowicie pożerałek, dręcz — nic, męczydeł, druzgotaczek, wyrwatorów oraz bijalni. Byłoby to bowiem wypędzanie diabła szatanem i zarazem upraszczanie, a nie komplikatoryka; historia, jak wiadomo, odwracalna nie jest i do dawnych dobrych czasów drogi nie masz innej jak przez sny a rojenia.
  
-Poszliśmy z nim potem wielką równiną, całą dukatami zasypaną, że się w złocie grzęzło, i patykiem odganiając chmary uprzykrzonych uszczęśliwiarek, widzieliśmy leżących bez pamięci od elektroopilstwa, kompletnie zapieszczonych Cemba — łów — Hedofagów, z cicha czkających jeno, a na widok tego rozwoju zbyt rozwiniętego i nadmiaru zbyt nadmiernego dusza się w każdym obrywała ze współczucia i żalu. Inni znów mieszkańcy autopałaców wdawali się w cyberwaśnie i dziwactwa oszalałe, jedni maszynami szczuli maszyny, drudzy sami tłukli wazy najcenniejsze i klejnoty, bo już wytrzymać nie mogli, że takie piękno zewsząd, strzelali z armat do brylantów, nausznice gilotynowali i diademy łamać kołem kazali albo chronili się na strychy i dachy przed życia dosładzaniem, albo się maszynom tłuc kazali lub też wszystko naraz i na przemian. Nic to wszakże nie pomagało — od pieszczot wszyscy, choć nie zawsze tak samo, ginęli. Odradzałem Tryzuwiu — szowi proste wstrzymanie fabrykatorni, bo niedosłodzić tak samo jest źle jak przesłodzić, on wszakże, zamiast przysiąsc fałdów nad komplikatoryka ontologiczną, wziął się do wysadzania w powietrze automatni. Bardzo źle zrobił, bo przyszła bieda piszcząca, lecz on sam już jej nie dożył, albowiem dopadło go gdzieś stado samozalotnic, przyssały się doń flirciary i uwodnice, wpędziły go w całownię, zatumaniły uściskacza — mi, omroczyły go i oplotły, aż zginął — krzycząc „gwałtu!” — od przepieszczenia i został na pustkowiu, dukatami jak mogiłą zasypany, w swej zbroicy kusej, namiętnością mechaniczną osmalonej. Tak stało się mędrcowi nie dość mądremu, o, królu! — zakończył Trurl, ale gdy i te słowa wcale Meczydława nie nasyciły, rzekł:+Poszliśmy z nim potem wielką równiną, całą dukatami zasypaną, że się w złocie grzęzło, i patykiem odganiając chmary uprzykrzonych uszczęśliwiarek, widzieliśmy leżących bez pamięci od elektroopilstwa, kompletnie zapieszczonych Cembałów — Hedofagów, z cicha czkających jeno, a na widok tego rozwoju zbyt rozwiniętego i nadmiaru zbyt nadmiernego dusza się w każdym obrywała ze współczucia i żalu. Inni znów mieszkańcy autopałaców wdawali się w cyberwaśnie i dziwactwa oszalałe, jedni maszynami szczuli maszyny, drudzy sami tłukli wazy najcenniejsze i klejnoty, bo już wytrzymać nie mogli, że takie piękno zewsząd, strzelali z armat do brylantów, nausznice gilotynowali i diademy łamać kołem kazali albo chronili się na strychy i dachy przed życia dosładzaniem, albo się maszynom tłuc kazali lub też wszystko naraz i na przemian. Nic to wszakże nie pomagało — od pieszczot wszyscy, choć nie zawsze tak samo, ginęli. Odradzałem Tryzuwiu — szowi proste wstrzymanie fabrykatorni, bo niedosłodzić tak samo jest źle jak przesłodzić, on wszakże, zamiast przysiąsc fałdów nad komplikatoryka ontologiczną, wziął się do wysadzania w powietrze automatni. Bardzo źle zrobił, bo przyszła bieda piszcząca, lecz on sam już jej nie dożył, albowiem dopadło go gdzieś stado samozalotnic, przyssały się doń flirciary i uwodnice, wpędziły go w całownię, zatumaniły uściskacza — mi, omroczyły go i oplotły, aż zginął — krzycząc „gwałtu!” — od przepieszczenia i został na pustkowiu, dukatami jak mogiłą zasypany, w swej zbroicy kusej, namiętnością mechaniczną osmalonej. Tak stało się mędrcowi nie dość mądremu, o, królu! — zakończył Trurl, ale gdy i te słowa wcale Meczydława nie nasyciły, rzekł:
  
 — Więc czego sobie Wasza Królewska Mość właściwie życzysz? — Więc czego sobie Wasza Królewska Mość właściwie życzysz?
Linia 1843: Linia 1860:
 — Królu! — odparł mu na to Trurl. — Pragnąłeś dowiedzieć się ode mnie, czym jest doskonałość i jak ją osiągnąć, wszelako okazujesz się niedostępny dla głębokich myśli i pouczeń, jakimi brzemienne są moje historie. Zaiste, pragniesz zabawy, a nie pouczenia — wszelako, kiedy mnie słuchasz, słowa, które wsączam ci w umysł po trochu, działają i będą działać, na podobieństwo miny z opóźnieniem. W tej nadziei pozwól, że ci przedstawię wydarzenie omal prawdziwe, zawiłe, niezwykłe, z którego skorzysta też może twoja rada koronna. — Królu! — odparł mu na to Trurl. — Pragnąłeś dowiedzieć się ode mnie, czym jest doskonałość i jak ją osiągnąć, wszelako okazujesz się niedostępny dla głębokich myśli i pouczeń, jakimi brzemienne są moje historie. Zaiste, pragniesz zabawy, a nie pouczenia — wszelako, kiedy mnie słuchasz, słowa, które wsączam ci w umysł po trochu, działają i będą działać, na podobieństwo miny z opóźnieniem. W tej nadziei pozwól, że ci przedstawię wydarzenie omal prawdziwe, zawiłe, niezwykłe, z którego skorzysta też może twoja rada koronna.
  
-Posłuchajcie, moi panowie, historii Rozporyka, króla Cem — brów, Deutonów i Niedogotów, którego chutliwość ku zgubie przywiodła!+Posłuchajcie, moi panowie, historii Rozporyka, króla Cembrów, Deutonów i Niedogotów, którego chutliwość ku zgubie przywiodła!
  
 Był Rozporyk z wielkiego Gwintanów rodu, który się na dwie dzielił odnogi: Prawych, co panowała, i Lewych, zwanych też Lewoskretnymi, od władzy odstrychniętych, a przez to nienawiści ku królującym pełnych. Rodzic jego, Holeryon, połączył się związkiem morganatycznym ze zwyczajną maszyną, co branzole do cholewek przyszywała, i odziedziczył Rozporyk po kądzieli skłonność do pasji szewskiej, a po mieczu lękliwość pospołu z lubieżnością. Owo widząc, zamyślili wrogowie tronu, Gwintanowie Lewi, tak uczynić, aby go chucie własne unicestwiły. Podesłali mu tedy Cybernera imieniem Chytrian, inżynierstwem dusz się parającego, a upodobawszy sobie w nim, uczynił go Rozporyk Archimądrytą Korony. Brał się Chytrian zręczny różnych sposobów, aby namiętności Roz — porykowe zaspokoić, w tej tajnej rachubie, że onego nadwątlą i tak osłabią, aż tron osieroci. Zbudował mu więc miłowalnię i erotodrom, w cyborgiach go zaprawiał, lecz stalowa natura króla wszystkie rozpasania wytrzymywała, i niecierpliwiąc się, zażądali Gwintanowie Lewi, aby podesłaniec co rychlej cel przez nich upragniony osiągnął, najkunsztowniejszymi, jakie zna, metodami. Był Rozporyk z wielkiego Gwintanów rodu, który się na dwie dzielił odnogi: Prawych, co panowała, i Lewych, zwanych też Lewoskretnymi, od władzy odstrychniętych, a przez to nienawiści ku królującym pełnych. Rodzic jego, Holeryon, połączył się związkiem morganatycznym ze zwyczajną maszyną, co branzole do cholewek przyszywała, i odziedziczył Rozporyk po kądzieli skłonność do pasji szewskiej, a po mieczu lękliwość pospołu z lubieżnością. Owo widząc, zamyślili wrogowie tronu, Gwintanowie Lewi, tak uczynić, aby go chucie własne unicestwiły. Podesłali mu tedy Cybernera imieniem Chytrian, inżynierstwem dusz się parającego, a upodobawszy sobie w nim, uczynił go Rozporyk Archimądrytą Korony. Brał się Chytrian zręczny różnych sposobów, aby namiętności Roz — porykowe zaspokoić, w tej tajnej rachubie, że onego nadwątlą i tak osłabią, aż tron osieroci. Zbudował mu więc miłowalnię i erotodrom, w cyborgiach go zaprawiał, lecz stalowa natura króla wszystkie rozpasania wytrzymywała, i niecierpliwiąc się, zażądali Gwintanowie Lewi, aby podesłaniec co rychlej cel przez nich upragniony osiągnął, najkunsztowniejszymi, jakie zna, metodami.
Linia 2019: Linia 2036:
 — Szalony po trzykroć! Niemożliwości chcesz dostąpić, albowiem nie potrafi istota, zbudowana z realnej materii, wtargnąć w głąb świata, który jest jeno krążeniem i wirowaniem elementów dwójkowych w modelowaniu cyfrowym, nieliniowym i dyskretnym! — Szalony po trzykroć! Niemożliwości chcesz dostąpić, albowiem nie potrafi istota, zbudowana z realnej materii, wtargnąć w głąb świata, który jest jeno krążeniem i wirowaniem elementów dwójkowych w modelowaniu cyfrowym, nieliniowym i dyskretnym!
  
-— Ja muszę! Muszę!!! — wrzeszczałbezprzytomnie Rozporyk i trykał łbem bok Czarnej Skrzyni, aż się blacha wygięła, a starzec rzekł:+— Ja muszę! Muszę!!! — wrzeszczał bezprzytomnie Rozporyk i trykał łbem bok Czarnej Skrzyni, aż się blacha wygięła, a starzec rzekł:
  
 — Jeżeli takie jest twoje żądanie, umożliwię ci połączenie z królewną Niedoidą, lecz wiedz, że pierwej stracisz swoją obecną postać; będę bowiem musiał wziąć ci miarę według współrzędnych twoich i wymodelować ciebie samego, atom po atomie, następnie zaś zaprogramuję cię i dzięki temu staniesz się częścią tego świata średniowiecznego i wymodelowanego, który trwa w Skrzyni i będzie w niej trwał poty, póki starczy elektryczności w drutach i żarzenia w anodach i katodach; wszelako ty sam, tutaj przede mną stojący, sczeźniesz, i nie będzie cię już inaczej aniżeli pod postacią pewnych prądów, wirujących stochastycznie, ślicznie, dyskretnie i nieliniowo! — Jeżeli takie jest twoje żądanie, umożliwię ci połączenie z królewną Niedoidą, lecz wiedz, że pierwej stracisz swoją obecną postać; będę bowiem musiał wziąć ci miarę według współrzędnych twoich i wymodelować ciebie samego, atom po atomie, następnie zaś zaprogramuję cię i dzięki temu staniesz się częścią tego świata średniowiecznego i wymodelowanego, który trwa w Skrzyni i będzie w niej trwał poty, póki starczy elektryczności w drutach i żarzenia w anodach i katodach; wszelako ty sam, tutaj przede mną stojący, sczeźniesz, i nie będzie cię już inaczej aniżeli pod postacią pewnych prądów, wirujących stochastycznie, ślicznie, dyskretnie i nieliniowo!
Linia 2073: Linia 2090:
 To rzekłszy, druga maszyna do opowiadania zgrzytnęła dźwięcznie złotymi trybikami, zaśmiała się dziwnie od lekkiego przegrzania poniektórych klistronów, zmniejszyła sobie napięcie anodowe, zafilowała, zgasła i odeszła do lektyki przy powszechnym oklasku, co jej elokwencję i zdolności okazane nagrodził. To rzekłszy, druga maszyna do opowiadania zgrzytnęła dźwięcznie złotymi trybikami, zaśmiała się dziwnie od lekkiego przegrzania poniektórych klistronów, zmniejszyła sobie napięcie anodowe, zafilowała, zgasła i odeszła do lektyki przy powszechnym oklasku, co jej elokwencję i zdolności okazane nagrodził.
  
-Król Genialon zaś podał Trurlowi puchar, jonów pełen, rżnięty cudnie w fale prawdopodobieństwa, z przeciw — równoległymi fotonami igrające, ów zaś spełnił go i dał znak, za czym trzecia maszyna wystąpiła na środek jaskini i pokłoniwszy się, głosem elektronicznym, toczonym i modulowanym, rzekła:+Król Genialon zaś podał Trurlowi puchar, jonów pełen, rżnięty cudnie w fale prawdopodobieństwa, z przeciw — równoległymi fotonami igrające, ów zaś spełnił go i dał znak, za czym  
 +=== trzecia maszyna ===  
 +wystąpiła na środek jaskini i pokłoniwszy się, głosem elektronicznym, toczonym i modulowanym, rzekła:
  
 Oto historia o tym, jak Wielki Konstruktor Trurl wywołał za pomocą starego garnka fluktuację lokalną i co z tego wynikło. Oto historia o tym, jak Wielki Konstruktor Trurl wywołał za pomocą starego garnka fluktuację lokalną i co z tego wynikło.
Linia 2135: Linia 2154:
 — Słowa moje możesz sobie wykładać, jak chcesz — król na to. — Co do mnie, tak rzecz rozumiem: gdybyś mnie tylko zabawił, szczodrobliwości mej nie umiałbym granic postawić. Uczyniłeś więcej, a przeto żadne bogactwa nie mogą zrównoważyć twego dzieła; dając ci dalszą możliwość działania takiego, jakim się wsławiłeś, nie mam dla ciebie wyższej zapłaty ni nagrody… — Słowa moje możesz sobie wykładać, jak chcesz — król na to. — Co do mnie, tak rzecz rozumiem: gdybyś mnie tylko zabawił, szczodrobliwości mej nie umiałbym granic postawić. Uczyniłeś więcej, a przeto żadne bogactwa nie mogą zrównoważyć twego dzieła; dając ci dalszą możliwość działania takiego, jakim się wsławiłeś, nie mam dla ciebie wyższej zapłaty ni nagrody…
  
-ALTRUIZYNA CZYLI OPOWIEŚĆ PRAWDZIWA O TYM, JAK PUSTELNIK DOBRYCY KOSMOS USZCZĘŚLIWIĆ ZAPRAGNĄŁ I CO Z TEGO WYNIKŁO+==== ALTRUIZYNA CZYLI OPOWIEŚĆ PRAWDZIWA O TYM, JAK PUSTELNIK DOBRYCY KOSMOS USZCZĘŚLIWIĆ ZAPRAGNĄŁ I CO Z TEGO WYNIKŁO ==== 
 + 
 Pewnego dnia letniego, gdy konstruktor Trurl zajęty był przycinaniem gałązek cyberberysu, który hodował w swym ogródku, ujrzał zbliżającego się drogą oberwańca, litość i grozę pospołu budzącego swym wyglądem. Robot ów miał wszystkie członki obwiązane sznurkiem i posztukowane przepalonymi rurami od piecyków, zamiast głowy — stary garnek dziurawy, w którym myślenie jego dudniło i zacinało się, iskrząc, kark wzmocniony prowizorycznie kawałkiem sztachety, a w otwartym brzuchu trzęsące się i filujące lampy katodowe, które ten nieszczęśnik przytrzymywał swobodną ręką, drugą nieustannie dokręcając śrubki poluzowane; kiedy zaś, kusztykając, mijał furtkę Trurlowej posiadłości, przepaliły mu się cztery naraz bezpieczniki, tak że w kłębach dymu i fetorze skwierczącej izolacji zaczął się rozsypywać na oczach konstruktora. Ów, współczucia pełen, natychmiast porwawszy śrubokręt, obcęgi i bandaże smołowe, pospieszył wędrowcowi z pomocą, przy czym tamten wielokrotnie mdlał z okropnym rzężeniem trybów wskutek ogólnej desynchronizacji; na koniec jednak udało się Trurlowi przywieść go do jakiej takiej przytomności i, opatrzonego już, usadził w paradnym pokoju, a podczas gdy biedak chciwie podładowywał się z baterii, Trurl, nie mogąc dłużej powściągnąć ciekawości, zaczął pytać, co też przywiodło go do tak okropnego stanu. Pewnego dnia letniego, gdy konstruktor Trurl zajęty był przycinaniem gałązek cyberberysu, który hodował w swym ogródku, ujrzał zbliżającego się drogą oberwańca, litość i grozę pospołu budzącego swym wyglądem. Robot ów miał wszystkie członki obwiązane sznurkiem i posztukowane przepalonymi rurami od piecyków, zamiast głowy — stary garnek dziurawy, w którym myślenie jego dudniło i zacinało się, iskrząc, kark wzmocniony prowizorycznie kawałkiem sztachety, a w otwartym brzuchu trzęsące się i filujące lampy katodowe, które ten nieszczęśnik przytrzymywał swobodną ręką, drugą nieustannie dokręcając śrubki poluzowane; kiedy zaś, kusztykając, mijał furtkę Trurlowej posiadłości, przepaliły mu się cztery naraz bezpieczniki, tak że w kłębach dymu i fetorze skwierczącej izolacji zaczął się rozsypywać na oczach konstruktora. Ów, współczucia pełen, natychmiast porwawszy śrubokręt, obcęgi i bandaże smołowe, pospieszył wędrowcowi z pomocą, przy czym tamten wielokrotnie mdlał z okropnym rzężeniem trybów wskutek ogólnej desynchronizacji; na koniec jednak udało się Trurlowi przywieść go do jakiej takiej przytomności i, opatrzonego już, usadził w paradnym pokoju, a podczas gdy biedak chciwie podładowywał się z baterii, Trurl, nie mogąc dłużej powściągnąć ciekawości, zaczął pytać, co też przywiodło go do tak okropnego stanu.
  
Linia 2813: Linia 2834:
 — Panie… — zaczął Trurl, lecz w grobie trzasło, sykło, guzik, który był wciśnięty w obsadę, skoczył do góry, i głucha cisza objęła całą przestrzeń cmentarza, mając za miękkie echo odległy szum gałęzi. Więc Trurl westchnął, podrapał się w głowę, pomyślał, uśmiechnął się do obrazu Klapaucjusza, którego osłupienie i wstyd przyjdzie mu smakować podczas najbliższej wizyty, pokłonił się wyniosłemu grobowcowi, a potem, obróciwszy się na pięcie, wesół jak szczygieł i niezmiernie z siebie rad, pognał do domu, jakby go kto gonił. — Panie… — zaczął Trurl, lecz w grobie trzasło, sykło, guzik, który był wciśnięty w obsadę, skoczył do góry, i głucha cisza objęła całą przestrzeń cmentarza, mając za miękkie echo odległy szum gałęzi. Więc Trurl westchnął, podrapał się w głowę, pomyślał, uśmiechnął się do obrazu Klapaucjusza, którego osłupienie i wstyd przyjdzie mu smakować podczas najbliższej wizyty, pokłonił się wyniosłemu grobowcowi, a potem, obróciwszy się na pięcie, wesół jak szczygieł i niezmiernie z siebie rad, pognał do domu, jakby go kto gonił.
  
-EDUKACJA CYFRANIA+==== EDUKACJA CYFRANIA ==== 
 Kiedy Klapaucjusza powołano na rektora uniwersytetu, Trurl, który został w domu, bo nie cierpiał wszelkiego, wiec i uniwersyteckiego rygoru, sporządził sobie w przystępie dojmującej samotności zgrabną maszynkę cyfrową, tak zmyślną, że sekretnie widział w niej już swego następcę i dziedzica. Co prawda różnie tam między nimi bywało i podług humoru oraz postępów nauczania nazywał ją raz Cyfrankiem, Cyfranusiem i Cyfraniątkiem, a raz — Cyfrantem. Przez jakiś czas grywał z nią w szachy, aż poczęła mu dawać mata za matem, a kiedy zwyciężyła na międzynebularnym turnieju stu mistrzów naraz, dając im hektomata, zląkł się Trurl skutków nazbyt jednostronnej specjalizacji i by rozluźnić w Cyfraniu ducha, zlecił mu studiować na przemian chemię z liryką, popołudniami zaś oddawali się wspólnie niewinnym igraszkom w rodzaju odnajdywania rymów do wyszukanych słów. Tak właśnie działo się jednego razu. Słonko grzało, cicho było w pracowni, przekaźniki ćwierkały i słychać było tylko rymowanie na dwa głosy. Kiedy Klapaucjusza powołano na rektora uniwersytetu, Trurl, który został w domu, bo nie cierpiał wszelkiego, wiec i uniwersyteckiego rygoru, sporządził sobie w przystępie dojmującej samotności zgrabną maszynkę cyfrową, tak zmyślną, że sekretnie widział w niej już swego następcę i dziedzica. Co prawda różnie tam między nimi bywało i podług humoru oraz postępów nauczania nazywał ją raz Cyfrankiem, Cyfranusiem i Cyfraniątkiem, a raz — Cyfrantem. Przez jakiś czas grywał z nią w szachy, aż poczęła mu dawać mata za matem, a kiedy zwyciężyła na międzynebularnym turnieju stu mistrzów naraz, dając im hektomata, zląkł się Trurl skutków nazbyt jednostronnej specjalizacji i by rozluźnić w Cyfraniu ducha, zlecił mu studiować na przemian chemię z liryką, popołudniami zaś oddawali się wspólnie niewinnym igraszkom w rodzaju odnajdywania rymów do wyszukanych słów. Tak właśnie działo się jednego razu. Słonko grzało, cicho było w pracowni, przekaźniki ćwierkały i słychać było tylko rymowanie na dwa głosy.
  
Linia 3056: Linia 3078:
 Ogrzawszy się i wzmocniwszy, obaj goście wodzili wciąż jeszcze zadziwionymi oczami po otoczeniu, milcząc, gdyż Trurl nie chciał ich ponaglać pytaniami przez wzgląd na fatygi, jakie przeszli. Cyfranio jednak, wyrwawszy się jak filip z konopi, wyłożył im pospiesznie własną hipotezę wypadków, podpartą solidnymi obliczeniami. Oto lodowa kometa, krążąc po systemie, ogonem swym ocierała się o rozmaite planety, a porywając osoby, znajdujące się w tych akurat miejscach, unosiła je zamrożone na amen do perihelium, gdzie, jak wiadomo, ciała te wloką się niczym ślimaki, aż po mileniach niewiadoma perturbacja wytrąciła ją z dotychczasowej orbity i cisnęła na sadybę Trurla. Nim Trurl zdążył go uciszyć, Cyfranek obliczył jeszcze przybliżone elementy ruchu owej komety, a nałożywszy je na mapę całego układu, którą umiał na pamięć, przyjął takie współczynniki gęstości zaludnienia planet, że wyszła mu imponująca liczba siedmiu tysięcy siedmiuset siedemdziesięciu trzech osób, które winny się były jeszcze znajdować w kometowym ogonie. Osoby te, poporywane w różnych czasach i miejscach, oddalały się już od biesiadujących z drugą szybkością kosmiczną. Teraz upadek dwóch gości w dwóch meteorytach oraz bębna w trzecim stał się już zupełnie zwyzjawiskiem fizycznym i Trurlowi jęło się nawet robić żal wszystkich owych nieznanych pasażerów wmarzniętych w kometowy lód, których nie wskrzesi, a tym samym i nie zdoła poznać osobiście. Chociaż noc dawno zapadła, nikomu nie zbierało się na senność, rzecz łatwo zrozumiała, gdy zważyć, jak długo przebywali przybysze w lodowym letargu i jaką ciekawość ich kolei żywił Trurl pospołu z Cyfrankiem. Gospodarz powrócił więc do wyrażonej już przedtem myśli, aby uratowani opowiedzieli historie swego życia, związane z kometowym wniebowzięciem. Owi spojrzeli po sobie, a pocertoliwszy się krótko, kto ma zabrać głos najpierw, uznali, że porządek ten wyznaczył sam ich wybawiciel kolejnością wskrzeszania, toteż do rzeczy wziął się robot w sztylpach. Ogrzawszy się i wzmocniwszy, obaj goście wodzili wciąż jeszcze zadziwionymi oczami po otoczeniu, milcząc, gdyż Trurl nie chciał ich ponaglać pytaniami przez wzgląd na fatygi, jakie przeszli. Cyfranio jednak, wyrwawszy się jak filip z konopi, wyłożył im pospiesznie własną hipotezę wypadków, podpartą solidnymi obliczeniami. Oto lodowa kometa, krążąc po systemie, ogonem swym ocierała się o rozmaite planety, a porywając osoby, znajdujące się w tych akurat miejscach, unosiła je zamrożone na amen do perihelium, gdzie, jak wiadomo, ciała te wloką się niczym ślimaki, aż po mileniach niewiadoma perturbacja wytrąciła ją z dotychczasowej orbity i cisnęła na sadybę Trurla. Nim Trurl zdążył go uciszyć, Cyfranek obliczył jeszcze przybliżone elementy ruchu owej komety, a nałożywszy je na mapę całego układu, którą umiał na pamięć, przyjął takie współczynniki gęstości zaludnienia planet, że wyszła mu imponująca liczba siedmiu tysięcy siedmiuset siedemdziesięciu trzech osób, które winny się były jeszcze znajdować w kometowym ogonie. Osoby te, poporywane w różnych czasach i miejscach, oddalały się już od biesiadujących z drugą szybkością kosmiczną. Teraz upadek dwóch gości w dwóch meteorytach oraz bębna w trzecim stał się już zupełnie zwyzjawiskiem fizycznym i Trurlowi jęło się nawet robić żal wszystkich owych nieznanych pasażerów wmarzniętych w kometowy lód, których nie wskrzesi, a tym samym i nie zdoła poznać osobiście. Chociaż noc dawno zapadła, nikomu nie zbierało się na senność, rzecz łatwo zrozumiała, gdy zważyć, jak długo przebywali przybysze w lodowym letargu i jaką ciekawość ich kolei żywił Trurl pospołu z Cyfrankiem. Gospodarz powrócił więc do wyrażonej już przedtem myśli, aby uratowani opowiedzieli historie swego życia, związane z kometowym wniebowzięciem. Owi spojrzeli po sobie, a pocertoliwszy się krótko, kto ma zabrać głos najpierw, uznali, że porządek ten wyznaczył sam ich wybawiciel kolejnością wskrzeszania, toteż do rzeczy wziął się robot w sztylpach.
  
-OPOWIEŚĆ PIERWSZEGO ODMROŻEŃCA+=== OPOWIEŚĆ PIERWSZEGO ODMROŻEŃCA === 
 Jak mnie tu widzicie, nienasyconym jestem artystą perkusistą, i stąd bieda moja. Jeszcze maluchem niedotartym zdradzałem talent, bębniąc na czym się dało, i w każdej rzeczy budziłem jej właściwy ton. W rodzie naszym od wieków tak. Umiem perskusję miękką i twardą i od gromów piorunowych do szmeru klepsydry rozpościera się umiejętność moja. Kiedy rozbębnię się, świat mi z oczu ginie. Takoż tamburynuję w wolnych chwilach, a nawet instrument grzeczny sam sporządzę, dajcie mi jeno kozę i spróchniały pień lub cebrzyk i ceratkę. Lecz w żadnej orkiestrze miejsca nie zagrzałem, wędruję tedy po świecie, aby wszelkich jego kapeli próbować, byle świetnych. Słuch zaś mam absolutny i grania kocham grzmot. Co ja planet, gwiazd, filharmonii zwiedziłem! Gdziem nie bywał, gdziem nie grywał! Wszelako wnet drążki mi z rąk wypadały i dalej mię niedosyt gnał. Dawałem popisy solowe, na których jęk, płacz, szał i śmiech, bywało, że mię tłum na rękach niósł, a nawet bębny moje na relikwie rwał. Nie sławy łaknąłem, nie ona moją kochanka, lecz zatracenie w wielkiej muzyce, łaknę orkiestry jak prąd oceanu, aby tam wpaść i w jego bezbrzeży rozpłynąć się. Ja bom dla siebie niczem, wszystkim melodia doskonała i tej szukałem, w partyturach kopałem się dzień i noc. Aż w planetarnym przysiółku Aleocji posłyszałem o państwie Hafnu pierwszy raz. To tam, gdzie się zagina spiralny rękaw mgławiczki lokalnej i w manszecik przechodzi z gwiezdną podszewką. Tam ta wieść doszła mnie na pohybel mój i zapaliła mi w duszy wielką tęsknicę, mówiono bowiem, że to nie zwykłe państwo, lecz filharmonijne i że równo z granicami idą kolumnady królewskiej filharmonii. Mówiono, że tam każdy gra i słucha król, bo taki jego sen, żeby muzyką chram napełnił lub Muzyką Sfer! Puściłem się więc w dyrdy, jakem stał, w ową stronę, żywiąc się po drodze zapłatą za granie moje, skocznym werblem płosząc troski i zagrzewając młódź i wiek, łowiłem każdy słuch, by się upewnić, że w tej gadce prawda. Wszelako, dziwna rzecz — im okolica dalsza Hafnu, tym więcej chwali obyczaj jego muzykalny, wierzy w Harmonię Sfer i mówi, że tam warto żyć, by grać. Im atoli bliżej, tym częściej półgębkiem odpowiadają lub zgoła milczą z wytrząsaniem łba albo w czoło wręcz stukają się. Próbowałem indagacjami przypierać tubylców do ściany, lecz wyłgiwali się. Rzekł mi jeden staruch na Oberuzji: Grać to tam, wiadomo, grają, nieustannie tną od ucha, lecz z grania tego muzyki tyle co kot napłakał, nie — muzyczna to muzyka ichnia, więcej czego innego w niej jest. Jakże to, muzyka bez muzyki, pytałem rozciekawiony i cóż jest owo inne, mów mi waść, lecz tylko dał mi znak, że szkoda słów. A inni znowuż swoje, że sam król Zbawnucy wzniósł Królewskie Konserwatorium państwowe, że w nim wirtuozów ćma, i nie to, żeby jakować akrobacjonistyka dmuchu — ciągu, palcaty, zawodowstwo zrutyniałe, lecz natchnienie, bramy w raj złotostrunny, bo mają dobry tor i klucz Harmonii Sfer, tej właśnie, którą Kosmos, milcząc, gra! Więc ja do starca znów i pytam, a on rzecze: Nie mówię, że nieprawda, ale też i nie mówię, że prawda. Co bym ci nie powiadał, nie to bym ci powiadał. Idź sam, jak chcesz, to i przekonasz się. W talent swój wierzyłem, pokładałem zaufanie w nim, bo ja, braci robocia, jak wezmę drążki w palce, jak puszczę z lekka w mały tryl na bębna mego gładź, to już nie terkot i nie werbel, i nie wark, już nie bębnienie zwykłe i tamburynada, lecz taka rwąca czule pieśń, że nie do wytrzymania, bo i kamień, a popuści też! Zmierzałem tedy dalej, pojmując wszelako, że nie można na filharmonijny dwór z dworską etykietą jego wejść jako z konopi wprost, pytałem każdego, kogom napotkał po drodze, o hafnijski górny obyczaj, a tu niewiele albo nic, moc min, ogólne potrząsanie czym kto miał, ten głową, ten nie głową — tak rozeznania w tym i nie doszedłem. Lecz gdy trwał dalszy marsz wśród gwiazd, spotykam kurdypołcia usmolonego, ten mię na bok wziął, słuchajże, do Hafnu idziesz, o, szczęśliwyś i szczęśliwa to godzina, tam namuzykujesz się, Zbawnucy dobry możny pan, kochanek muz, on cię obsypie złotem! Co mi złoto, jak z orkiestrą tam, pytam go, on zaś uśmiechał się, szczęśliwy, mówi, kto w niej gra, za miejsce w niej oddałbym życie! Jakże, mówię, tedy czemu w odwrotną stronę spieszysz? Ach, rzecze, ja do ciotki, a zresztą zmierzam w dal, by głosić słowo o Zbawnucym, niech zewsząd spieszą muzykanci, bo już otwarty szlak Harmonii Sfer! A i Harmonii Bytu, bo to jedno i to samo! Jakże, mówię, Symfonia Bytu też w tym jest?! To warto się przyłożyć! Ale prawdali? A on pokurcz (dość zeprzały, prawdę mówiąc, utarajcowany w jakichsi koksach czy smołach, musi przypiekł się, zeszmelcował, czy co) na to woła: Cóż ty! Skądes się taki ciemny, niewiedzący wziął? To nie wiesz, że Hafn nie jest zwykłym państwem ni królestwem, lecz Państwem Nowego Typu, czyli Baństwem, a Zbawnucy nie zwykły król, lecz Gról! Dynastyczny on powziął plan, żeby wszyscy grali i tym graniem do szczęśliwości dograli się: i nie ot, byle jak, kusztykując i ślepo, lecz w sposób scjentyficzny, metodologiczny i teoretyczny, więc utworzył ci on Radę Ministrów Konserwatoryjną i ułożył Harmonogram Harmonii Sfer, którą lada dzień odkryją i wykonają, a może już wykonali, więc prędko leć! Jak mnie tu widzicie, nienasyconym jestem artystą perkusistą, i stąd bieda moja. Jeszcze maluchem niedotartym zdradzałem talent, bębniąc na czym się dało, i w każdej rzeczy budziłem jej właściwy ton. W rodzie naszym od wieków tak. Umiem perskusję miękką i twardą i od gromów piorunowych do szmeru klepsydry rozpościera się umiejętność moja. Kiedy rozbębnię się, świat mi z oczu ginie. Takoż tamburynuję w wolnych chwilach, a nawet instrument grzeczny sam sporządzę, dajcie mi jeno kozę i spróchniały pień lub cebrzyk i ceratkę. Lecz w żadnej orkiestrze miejsca nie zagrzałem, wędruję tedy po świecie, aby wszelkich jego kapeli próbować, byle świetnych. Słuch zaś mam absolutny i grania kocham grzmot. Co ja planet, gwiazd, filharmonii zwiedziłem! Gdziem nie bywał, gdziem nie grywał! Wszelako wnet drążki mi z rąk wypadały i dalej mię niedosyt gnał. Dawałem popisy solowe, na których jęk, płacz, szał i śmiech, bywało, że mię tłum na rękach niósł, a nawet bębny moje na relikwie rwał. Nie sławy łaknąłem, nie ona moją kochanka, lecz zatracenie w wielkiej muzyce, łaknę orkiestry jak prąd oceanu, aby tam wpaść i w jego bezbrzeży rozpłynąć się. Ja bom dla siebie niczem, wszystkim melodia doskonała i tej szukałem, w partyturach kopałem się dzień i noc. Aż w planetarnym przysiółku Aleocji posłyszałem o państwie Hafnu pierwszy raz. To tam, gdzie się zagina spiralny rękaw mgławiczki lokalnej i w manszecik przechodzi z gwiezdną podszewką. Tam ta wieść doszła mnie na pohybel mój i zapaliła mi w duszy wielką tęsknicę, mówiono bowiem, że to nie zwykłe państwo, lecz filharmonijne i że równo z granicami idą kolumnady królewskiej filharmonii. Mówiono, że tam każdy gra i słucha król, bo taki jego sen, żeby muzyką chram napełnił lub Muzyką Sfer! Puściłem się więc w dyrdy, jakem stał, w ową stronę, żywiąc się po drodze zapłatą za granie moje, skocznym werblem płosząc troski i zagrzewając młódź i wiek, łowiłem każdy słuch, by się upewnić, że w tej gadce prawda. Wszelako, dziwna rzecz — im okolica dalsza Hafnu, tym więcej chwali obyczaj jego muzykalny, wierzy w Harmonię Sfer i mówi, że tam warto żyć, by grać. Im atoli bliżej, tym częściej półgębkiem odpowiadają lub zgoła milczą z wytrząsaniem łba albo w czoło wręcz stukają się. Próbowałem indagacjami przypierać tubylców do ściany, lecz wyłgiwali się. Rzekł mi jeden staruch na Oberuzji: Grać to tam, wiadomo, grają, nieustannie tną od ucha, lecz z grania tego muzyki tyle co kot napłakał, nie — muzyczna to muzyka ichnia, więcej czego innego w niej jest. Jakże to, muzyka bez muzyki, pytałem rozciekawiony i cóż jest owo inne, mów mi waść, lecz tylko dał mi znak, że szkoda słów. A inni znowuż swoje, że sam król Zbawnucy wzniósł Królewskie Konserwatorium państwowe, że w nim wirtuozów ćma, i nie to, żeby jakować akrobacjonistyka dmuchu — ciągu, palcaty, zawodowstwo zrutyniałe, lecz natchnienie, bramy w raj złotostrunny, bo mają dobry tor i klucz Harmonii Sfer, tej właśnie, którą Kosmos, milcząc, gra! Więc ja do starca znów i pytam, a on rzecze: Nie mówię, że nieprawda, ale też i nie mówię, że prawda. Co bym ci nie powiadał, nie to bym ci powiadał. Idź sam, jak chcesz, to i przekonasz się. W talent swój wierzyłem, pokładałem zaufanie w nim, bo ja, braci robocia, jak wezmę drążki w palce, jak puszczę z lekka w mały tryl na bębna mego gładź, to już nie terkot i nie werbel, i nie wark, już nie bębnienie zwykłe i tamburynada, lecz taka rwąca czule pieśń, że nie do wytrzymania, bo i kamień, a popuści też! Zmierzałem tedy dalej, pojmując wszelako, że nie można na filharmonijny dwór z dworską etykietą jego wejść jako z konopi wprost, pytałem każdego, kogom napotkał po drodze, o hafnijski górny obyczaj, a tu niewiele albo nic, moc min, ogólne potrząsanie czym kto miał, ten głową, ten nie głową — tak rozeznania w tym i nie doszedłem. Lecz gdy trwał dalszy marsz wśród gwiazd, spotykam kurdypołcia usmolonego, ten mię na bok wziął, słuchajże, do Hafnu idziesz, o, szczęśliwyś i szczęśliwa to godzina, tam namuzykujesz się, Zbawnucy dobry możny pan, kochanek muz, on cię obsypie złotem! Co mi złoto, jak z orkiestrą tam, pytam go, on zaś uśmiechał się, szczęśliwy, mówi, kto w niej gra, za miejsce w niej oddałbym życie! Jakże, mówię, tedy czemu w odwrotną stronę spieszysz? Ach, rzecze, ja do ciotki, a zresztą zmierzam w dal, by głosić słowo o Zbawnucym, niech zewsząd spieszą muzykanci, bo już otwarty szlak Harmonii Sfer! A i Harmonii Bytu, bo to jedno i to samo! Jakże, mówię, Symfonia Bytu też w tym jest?! To warto się przyłożyć! Ale prawdali? A on pokurcz (dość zeprzały, prawdę mówiąc, utarajcowany w jakichsi koksach czy smołach, musi przypiekł się, zeszmelcował, czy co) na to woła: Cóż ty! Skądes się taki ciemny, niewiedzący wziął? To nie wiesz, że Hafn nie jest zwykłym państwem ni królestwem, lecz Państwem Nowego Typu, czyli Baństwem, a Zbawnucy nie zwykły król, lecz Gról! Dynastyczny on powziął plan, żeby wszyscy grali i tym graniem do szczęśliwości dograli się: i nie ot, byle jak, kusztykując i ślepo, lecz w sposób scjentyficzny, metodologiczny i teoretyczny, więc utworzył ci on Radę Ministrów Konserwatoryjną i ułożył Harmonogram Harmonii Sfer, którą lada dzień odkryją i wykonają, a może już wykonali, więc prędko leć!
  
Linia 3135: Linia 3158:
 Android nie opierał się, a tylko zastrzegł, że jego historia nie może równać się opowieści dobosza, jako iż nie jest artystą. Tu dobosz, Trurl i maszyniątko jęli go zapewniać, że walor różnych losów musi być z konieczności nieporównywalny, więc już tylko nieznacznie pocertoliwszy się ze słuchaczami dla samej przyzwoitości, gość pociągnął z bukłaka, odchrząknął i zaczął swoje. Android nie opierał się, a tylko zastrzegł, że jego historia nie może równać się opowieści dobosza, jako iż nie jest artystą. Tu dobosz, Trurl i maszyniątko jęli go zapewniać, że walor różnych losów musi być z konieczności nieporównywalny, więc już tylko nieznacznie pocertoliwszy się ze słuchaczami dla samej przyzwoitości, gość pociągnął z bukłaka, odchrząknął i zaczął swoje.
  
-OPOWIEŚĆ DRUGIEGO ODMROŻEŃCA+=== OPOWIEŚĆ DRUGIEGO ODMROŻEŃCA === 
 Radzi stajemy w tak szlachetnym zgromadzeniu, by opowiedzieć naszą historię, choć jest ona tajemnica państwową. Wyjawimy ją, gdyż powoduje nami wdzięczność silniejsza od racji stanu. Ten kielich, pełen zamarzłej na kość cykuty, który dobroczynny Trurl wyłuskał z naszej zgrabiałej prawicy, nie jedną miał pozbawić życia istotę, lecz ich miliony. Myśmy bowiem nie ten, za kogo nas bierzecie. Ani my robot, ani chandroid, co lekkomyślnie sięgnął po truciznę, ani wreszcie pierwotniak, zwany człekiem, jakkolwiek istotnie powierzchownością patrzymy na tego ostatniego. Nie tak jest przecie. Nie przemawiamy też do was w liczbie mnogiej od zadęcia w Pluralis Maiestatius, lecz z gramatycznej konieczności dziejowej, którą pojmiecie u końca naszej opowieści. Radzi stajemy w tak szlachetnym zgromadzeniu, by opowiedzieć naszą historię, choć jest ona tajemnica państwową. Wyjawimy ją, gdyż powoduje nami wdzięczność silniejsza od racji stanu. Ten kielich, pełen zamarzłej na kość cykuty, który dobroczynny Trurl wyłuskał z naszej zgrabiałej prawicy, nie jedną miał pozbawić życia istotę, lecz ich miliony. Myśmy bowiem nie ten, za kogo nas bierzecie. Ani my robot, ani chandroid, co lekkomyślnie sięgnął po truciznę, ani wreszcie pierwotniak, zwany człekiem, jakkolwiek istotnie powierzchownością patrzymy na tego ostatniego. Nie tak jest przecie. Nie przemawiamy też do was w liczbie mnogiej od zadęcia w Pluralis Maiestatius, lecz z gramatycznej konieczności dziejowej, którą pojmiecie u końca naszej opowieści.
  
Linia 3233: Linia 3257:
 W tym oto gmachu obrotowym, zamkniętym romańską kopułą, mieści się nasz Parlament o dwu sąsiadujących z sobą izbach, prawej i lewej, podłączonych do organów wykonawczych administracją dość nerwową. W górnych prowincjach korpuśnych mają siedzibę Ministerstwo Wymiany Gazowej z Zagranicą oraz Główny Zarząd Irygacji, skomasowany ze względu na obowiązującą oszczędność lokalową z Centralą Miłości Bliźniego. W środku państwa mieszczą się liczne Zjednoczenia Przemysłowe, na przykład cukrownicze, żywnościowe, chemii syntez i tak dalej. Sześciuset miliardami etatów krążą bezustannie patrole policyjne po wszystkich rubieżach i uchyłkach państwowości, nie znając snu ni odpoczynku. Nieźle to brzmi, nieprawdaż? Nie będziemy jednak ukrywali przed wami, że nie wszystko piękne w państwie siemskim. Największa nasza osobliwość, a zarazem kłopot w tym, że każdy obywatel obdarzony jest świadomością, i w tym oto małym palcu więcej mamy rozumu, niż go tkwi w niejednej szkole wyższej. Niestety, rozum ten nie może cały dojść naraz do głosu, toteż jedynie wokalne grupy dyplomatyczne, akredytowane w jamie ustnej, ślą wam pod dyrekcją parlamentarnej komisji do spraw mowy niniejsze wyrazy serdeczności i zamykają sprawozdanie z naszych dziejów braterskich pozdrowieniem w imieniu obywatelskich rzesz, zajętych codziennym trudem na niwie organicznej. Gdybyście zapytali, czemu upadł duch w państwochodzie, jak to się mogło stać, że najwyższe władze zleciły spółkom doręczycielskim sięgnąć po kielich cykuty, odpowiemy szczerze: z przyczyn tak zewnętrznych, jak wewnętrznych, gdyż te i tamte stały się nie do zniesienia. Czy wiecie, na co nam przyszło po piętnastu tysiącach lat chlubnego budownictwa cywilizacyjnego? Dysponując tą jedną parą rąk, cóż z tego, że obsadzonych miliardami obywateli, zostaliśmy zmuszeni do koczowania pod gołym niebem i żywienia się korzonkami, nękani przez triumfujące komary, aż podaliśmy im niesławnie tył, by oprzeć się dopiero w oślizłej jaskini, być może tej samej, którą przed eonami opuścił przodek nasz — troglodyta. Wszystko to, gdyż jego projektantom wydawał się państwochód takim monumentalnym ogromem, nieskończenie wręcz potężnym, że przygotowali dlań tylko garść narzędzi i rajtuzy, zresztą, jak okazała przymiarka, ciasne wskutek błędu planowania, sądzili bowiem, że taki wielolud sam się z największą łatwością urządzi na planecie. Czy zresztą nie oddali nam w dziedzictwo całej siemiańskiej gospodarki? Ależ tak, cóż nam jednak z miast, w których ulice nawet pięty nie wetkniemy, albo z robotów mniejszych niż opiłki? W końcu, zaciąwszy zęby, dalibyśmy sobie radę z zewnętrznymi trudnościami, gdyby nie fatalny stan wewnętrzny państwa. Nikt, ale to nikt nie jest w nim rad posterunkowi, na którym go postawiono! Brać, dekować się, kwękać, żądać niemożliwości — oto ich dewiza! Jak ma parlament rozstrzygać nie cierpiące zwłoki sprawy publiczne, jeśli kolana domagają się własnych oczu, dolne półkule grożą unieruchomieniem środków transportu, bo jakoby jest im zimno i twardo, a czy wiecie, co oznacza katar państwowy? Umielibyśmy się wszakże przeciwstawić nieodpowiedzialnym żądaniom i stłumić szalone apetyty, gdyby nie wywrotowcy, skryci w izbach parlamentu, frońdyści, podkopujący naszą świadomość państwowych spraw. Czy możecie sobie wystawić, czego się domaga ta nielegalna opozycja w dzień, a zwłaszcza w nocy? Objęcia w posiadanie ościennego państwa płci odmiennej — wtargnięcia w jego rubieże bez wszelkiej wymiany not, gwałtem! Ta okoliczność, że nie ma go i być nie może, ani o włos nie miarkuje zajadłych konspiratorów! Widząc, jak na nic wszelkie układanie się z nimi i perswazja, jak nam korumpują rząd wizjami zmysły mroczącej okupacji, jak prą do tego, by choć urojonym nierządem stał nasz państwochód na obu nogach, kiedy realnym nie może, rozpoznaliśmy w tych głosach duch przeklętego suwerena rui, markiza żądz, podkopującego od wieków nasze osnowy, a skoro ów tyran, mimo wszelkich wysiłków naszych i własnych niestyran, nadal chce nami zawładnąć, teraz już pchając się do władz naczelnych, postanowiliśmy z nim i z sobą skończyć. Po długotrwałej debacie wewnętrznej udaliśmy się tedy na pustynny płaskowyż, napełniliśmy sokiem jagód szaleju znalezioną pod krzakiem pustą cysternę mikrosiemiańską i przyłożyliśmy ją do ust, głusi na wrzask wewnętrznego rajfura, że jakoby z daremnej chuci, a nie z racji czystego stanu jest nasze państwobójstwo! Cysterna cykuty zadrżała wprawdzie w naszym ręku, przysięgamy jednak, że wychylilibyśmy ją do dna, gdyby nie mrożący wicher z wysokości, co runął nagle, uderzył i państwo nasze zapadło w lodowy sen, aby tu dopiero, w waszym życzliwym kręgu, rozewrzeć oczy… W tym oto gmachu obrotowym, zamkniętym romańską kopułą, mieści się nasz Parlament o dwu sąsiadujących z sobą izbach, prawej i lewej, podłączonych do organów wykonawczych administracją dość nerwową. W górnych prowincjach korpuśnych mają siedzibę Ministerstwo Wymiany Gazowej z Zagranicą oraz Główny Zarząd Irygacji, skomasowany ze względu na obowiązującą oszczędność lokalową z Centralą Miłości Bliźniego. W środku państwa mieszczą się liczne Zjednoczenia Przemysłowe, na przykład cukrownicze, żywnościowe, chemii syntez i tak dalej. Sześciuset miliardami etatów krążą bezustannie patrole policyjne po wszystkich rubieżach i uchyłkach państwowości, nie znając snu ni odpoczynku. Nieźle to brzmi, nieprawdaż? Nie będziemy jednak ukrywali przed wami, że nie wszystko piękne w państwie siemskim. Największa nasza osobliwość, a zarazem kłopot w tym, że każdy obywatel obdarzony jest świadomością, i w tym oto małym palcu więcej mamy rozumu, niż go tkwi w niejednej szkole wyższej. Niestety, rozum ten nie może cały dojść naraz do głosu, toteż jedynie wokalne grupy dyplomatyczne, akredytowane w jamie ustnej, ślą wam pod dyrekcją parlamentarnej komisji do spraw mowy niniejsze wyrazy serdeczności i zamykają sprawozdanie z naszych dziejów braterskich pozdrowieniem w imieniu obywatelskich rzesz, zajętych codziennym trudem na niwie organicznej. Gdybyście zapytali, czemu upadł duch w państwochodzie, jak to się mogło stać, że najwyższe władze zleciły spółkom doręczycielskim sięgnąć po kielich cykuty, odpowiemy szczerze: z przyczyn tak zewnętrznych, jak wewnętrznych, gdyż te i tamte stały się nie do zniesienia. Czy wiecie, na co nam przyszło po piętnastu tysiącach lat chlubnego budownictwa cywilizacyjnego? Dysponując tą jedną parą rąk, cóż z tego, że obsadzonych miliardami obywateli, zostaliśmy zmuszeni do koczowania pod gołym niebem i żywienia się korzonkami, nękani przez triumfujące komary, aż podaliśmy im niesławnie tył, by oprzeć się dopiero w oślizłej jaskini, być może tej samej, którą przed eonami opuścił przodek nasz — troglodyta. Wszystko to, gdyż jego projektantom wydawał się państwochód takim monumentalnym ogromem, nieskończenie wręcz potężnym, że przygotowali dlań tylko garść narzędzi i rajtuzy, zresztą, jak okazała przymiarka, ciasne wskutek błędu planowania, sądzili bowiem, że taki wielolud sam się z największą łatwością urządzi na planecie. Czy zresztą nie oddali nam w dziedzictwo całej siemiańskiej gospodarki? Ależ tak, cóż nam jednak z miast, w których ulice nawet pięty nie wetkniemy, albo z robotów mniejszych niż opiłki? W końcu, zaciąwszy zęby, dalibyśmy sobie radę z zewnętrznymi trudnościami, gdyby nie fatalny stan wewnętrzny państwa. Nikt, ale to nikt nie jest w nim rad posterunkowi, na którym go postawiono! Brać, dekować się, kwękać, żądać niemożliwości — oto ich dewiza! Jak ma parlament rozstrzygać nie cierpiące zwłoki sprawy publiczne, jeśli kolana domagają się własnych oczu, dolne półkule grożą unieruchomieniem środków transportu, bo jakoby jest im zimno i twardo, a czy wiecie, co oznacza katar państwowy? Umielibyśmy się wszakże przeciwstawić nieodpowiedzialnym żądaniom i stłumić szalone apetyty, gdyby nie wywrotowcy, skryci w izbach parlamentu, frońdyści, podkopujący naszą świadomość państwowych spraw. Czy możecie sobie wystawić, czego się domaga ta nielegalna opozycja w dzień, a zwłaszcza w nocy? Objęcia w posiadanie ościennego państwa płci odmiennej — wtargnięcia w jego rubieże bez wszelkiej wymiany not, gwałtem! Ta okoliczność, że nie ma go i być nie może, ani o włos nie miarkuje zajadłych konspiratorów! Widząc, jak na nic wszelkie układanie się z nimi i perswazja, jak nam korumpują rząd wizjami zmysły mroczącej okupacji, jak prą do tego, by choć urojonym nierządem stał nasz państwochód na obu nogach, kiedy realnym nie może, rozpoznaliśmy w tych głosach duch przeklętego suwerena rui, markiza żądz, podkopującego od wieków nasze osnowy, a skoro ów tyran, mimo wszelkich wysiłków naszych i własnych niestyran, nadal chce nami zawładnąć, teraz już pchając się do władz naczelnych, postanowiliśmy z nim i z sobą skończyć. Po długotrwałej debacie wewnętrznej udaliśmy się tedy na pustynny płaskowyż, napełniliśmy sokiem jagód szaleju znalezioną pod krzakiem pustą cysternę mikrosiemiańską i przyłożyliśmy ją do ust, głusi na wrzask wewnętrznego rajfura, że jakoby z daremnej chuci, a nie z racji czystego stanu jest nasze państwobójstwo! Cysterna cykuty zadrżała wprawdzie w naszym ręku, przysięgamy jednak, że wychylilibyśmy ją do dna, gdyby nie mrożący wicher z wysokości, co runął nagle, uderzył i państwo nasze zapadło w lodowy sen, aby tu dopiero, w waszym życzliwym kręgu, rozewrzeć oczy…
  
-POWTÓRKA+==== POWTÓRKA ==== 
 Zdarzyło się, że na dwór króla Hipolipa Sarmandzkiego przybyło dwu misjonarzy konwertystów, aby głosić wiarę prawdziwą. Hipolip nie był podobny do innych królów. W całej Galaktyce nie uświadczysz drugiego monarchy tyle myślącego co on. Już pędrakiem igrał złotymi móżdżkami i budował samodumki wolnomyślne, a tak słuchał mędrców, że gdy miano go koronować, chciał uciec przez okno z sali tronowej i uległ dopiero argumentowi, że inny może być gorszy. Mniemał, że dobre rządy to nie takie, które chwalą lub ganią, lecz takie, których nikt nie dostrzega. Hołdował filozofii eksperymentalnej, w której o prawdzie decyduje to, co da się zrobić, a nie to, co da się powiedzieć. Bez lęku mogli więc obaj ojcowie konwertyści stanąć przed Hipolipem. Miary nie było ich radosnej zgrozie, gdy pojęli, że król nie to, żeby o Bogu — o żadnej religii jeszcze nie słyszał. Wiedzieli, że będą głosić słowo boże in partibus infidelium, ale żeby aż tak! Hipolip miał umysł w kwestiach wiary biały jak nie zapisana karta, toteż zacni misjonarze aż nogami przebierali z ochoty nawracania. Zaraz też powiadomili go o Stwórcy Wszechmogącym, który w sześć dni stworzył świat, by odpocząć w siódmym, o chaosie, co latał przedtem nad wodami, o prarodzicach, ich upadku, wygnaniu z raju i o ponownym przyjściu zbawiennym, o miłości i łasce — a król wziął ich z sali audiencyjnej do prywatnych apartamentów i doskwierał im drastycznymi pytaniami, odpowiadali mu wszakże z cierpliwą wyrozumiałością, rozumiejąc, że nie są z kacerstwa, lecz z niewiedzy. Zafrapowany rewelacjami, jakie przyszło mu pierwszy raz słyszeć, kilkakrotnie kazał sobie powtarzać rzecz o stworzeniu świata, bo go wprost odurzała nowością. Zdarzyło się, że na dwór króla Hipolipa Sarmandzkiego przybyło dwu misjonarzy konwertystów, aby głosić wiarę prawdziwą. Hipolip nie był podobny do innych królów. W całej Galaktyce nie uświadczysz drugiego monarchy tyle myślącego co on. Już pędrakiem igrał złotymi móżdżkami i budował samodumki wolnomyślne, a tak słuchał mędrców, że gdy miano go koronować, chciał uciec przez okno z sali tronowej i uległ dopiero argumentowi, że inny może być gorszy. Mniemał, że dobre rządy to nie takie, które chwalą lub ganią, lecz takie, których nikt nie dostrzega. Hołdował filozofii eksperymentalnej, w której o prawdzie decyduje to, co da się zrobić, a nie to, co da się powiedzieć. Bez lęku mogli więc obaj ojcowie konwertyści stanąć przed Hipolipem. Miary nie było ich radosnej zgrozie, gdy pojęli, że król nie to, żeby o Bogu — o żadnej religii jeszcze nie słyszał. Wiedzieli, że będą głosić słowo boże in partibus infidelium, ale żeby aż tak! Hipolip miał umysł w kwestiach wiary biały jak nie zapisana karta, toteż zacni misjonarze aż nogami przebierali z ochoty nawracania. Zaraz też powiadomili go o Stwórcy Wszechmogącym, który w sześć dni stworzył świat, by odpocząć w siódmym, o chaosie, co latał przedtem nad wodami, o prarodzicach, ich upadku, wygnaniu z raju i o ponownym przyjściu zbawiennym, o miłości i łasce — a król wziął ich z sali audiencyjnej do prywatnych apartamentów i doskwierał im drastycznymi pytaniami, odpowiadali mu wszakże z cierpliwą wyrozumiałością, rozumiejąc, że nie są z kacerstwa, lecz z niewiedzy. Zafrapowany rewelacjami, jakie przyszło mu pierwszy raz słyszeć, kilkakrotnie kazał sobie powtarzać rzecz o stworzeniu świata, bo go wprost odurzała nowością.
  
Linia 3995: Linia 4020:
  
 — Eee — wzruszył ramionami Trurl. — Taki to i świat… mnie szło o doskonały… — Eee — wzruszył ramionami Trurl. — Taki to i świat… mnie szło o doskonały…
- 
- 
  • txt/cyberiada.1578588360.txt.gz
  • ostatnio zmienione: 2022/05/22 10:38
  • (edycja zewnętrzna)