moje:dlugie_zycie_dziedzi

2009 VIII 10 Długie życie Jerzego Smirnowa

W 1975 roku 102-letni dziś Jerzy Smirnow wraz z żoną Haliną, synem Andrzejem i jego rodziną odbyli podróż życia. Przez półtora miesiąca odwiedzali krewnych i znajomych w całej Europie, bo biali emigranci rosyjscy są wszędzie. Podróżą do korzeni można by nazwać też tę wyprawę, dotarli bowiem do Saragossy – a to właśnie z jej okolicy pochodziła mama pana Jerzego, rdzenna Hiszpanka. Paula Kandidowna Aginaga d’Elorc, bo tak się nazywała, wcześnie straciła swoich rodziców, obydwoje zmarli podczas epidemii cholery. I nią, i jej siostrą Marią zaopiekowała się ciocia Carmen. Gdy wyjeżdżała do Rosji jako żona bogatego rosyjskiego szlachcica Zybina, powracającego z placówki dyplomatycznej w Madrycie, zabrała ze sobą także dwie siostrzenice.

Paula bardzo wcześnie wyszła za mąż, za rzutkiego absolwenta Petersburskiego Uniwersytetu, Piotra Aleksandrowicza Smirnowa, ojca Jerzego. Pracował on jako inspektor banku we Włodzimierzu. Gdy w 1913 roku otrzymał awans na dyrektora Banku Rolnego w Warszawie, kariera zdawała się stać przed nim otworem. Razem z żoną Paulą, córką Elżbietą, synami Aleksandrem, Konstantym oraz najmłodszym, urodzonym w 1907 roku, Jerzym, mieli wygodne, duże mieszkanie przy Marszałkowskiej, piękne meble, bonę do dzieci…

Nadszedł rok 1915. Pospieszna ewakuacja do Moskwy zakłóciła to stabilne dostatnie życie. Rewolucja przyniosła terror i głód. Na szczęście Piotrowi Aleksandrowiczowi udało się przewieźć całą rodzinę do Kaługi – tam nikt ich nie znał – i w ten sposób ocalić życie. Gdy wyprzedali już resztę rzeczy i o chleb było naprawdę trudno, decyzja o wyjeździe do Hiszpanii, do brata Pauli, wydawała się naturalna.

– Załatwiłam już wszelkie dokumenty na wyjazd, jedziemy – pewnego dnia oznajmiła córka Elżbieta, energiczna i dobrze wykształcona, której udało się zdobyć pracę w komitetach rewolucyjnych, co ułatwiło wszelkie formalności.

Droga do Hiszpanii wiodła przez Warszawę. Warszawa miała być przystankiem, ale po tym, jak nagle w Hiszpanii zmarł brat mamy, okazała się metą.

Nie było nawet co marzyć o dawnym mieszkaniu na Marszałkowskiej – Smirnowowie zamieszkali w drewnianym domu na Targówku. Piotr Aleksandrowicz, dyrektor banku, zaczął sprzedawać chałwę.

W Warszawie mieszkało bardzo wielu Rosjan. Oprócz mniejszości rosyjskiej, która miała swoich przedstawicieli w Sejmie i Senacie – kolejno Sieriebriannikowa, Kasperowicza, Korola, braci Borysa i Arseniusza Pimonowych, stale rosła liczba białych emigrantów. Ich położenie było nie do pozazdroszczenia. Niektórzy zatrzymywali się tylko przejazdem w tułaczej wędrówce do Paryża, inni osiadali na dłużej. Mimo bardzo trudnych warunków materialnych organizowali swoje szkoły, stowarzyszenia, wydawali prasę.

Do gazet wydawanych przez mniejszość rosyjską – „Nasze Wremia”, „Nowaja Iskra” i „Russkoje Słowo” – doszedł emigracyjny tytuł „Za Swobodu”. Pismo założył Sawinkow, a głównym redaktorem był Fiłosofow. Umiał pozyskać współpracowników. Kto tylko nie publikował na łamach pisma – i Miereżkowski, i Gippius, i Arcybaszew, Balmont, Siewierianin, Kondratiew, Amfitieatrow. W Warszawie funkcjonowało też kilka najrozmaitszych stowarzyszeń rosyjskich, kilka rosyjskich szkół i gimnazjów.

Do takiego rosyjskiego gimnazjum poszedł trzynastoletni Jerzy. Mieściło się przy Miodowej, dyrektorował mu Iwan Gołubowski, ten sam który po drugiej wojnie światowej będzie uczyć języka rosyjskiego w Prawosławnym Seminarium przy Paryskiej.

Po skończeniu szkoły rozpoczął studia w Wyższej Szkole Elektrotechniki i Budowy Maszyn im. Wawelberga i Rotwanda. Ukończył je w 1931 roku i wyjechał na praktykę do Francji, do elektrowni, która zasilała metro. Niemała w tym zasługa mamy Pauli, która nauczyła wszystkie swoje dzieci biegle rozmawiać po francusku. Także starsze rodzeństwo Jerzego stanęło na nogi – Aleksander pracował w Szwedzkim Towarzystwie Akcyjnym, Konstanty w konsulacie meksykańskim.

Wszystkie dzieci Smirnowów były, można powiedzieć, lingwistami. I tylko mamie od czasu do czasu robiły kawały, bo Paula, choć od wielu wielu lat mieszkała w Rosji, a potem w Polsce, wciąż popełniała zabawne błędy w obydwu językach.

Życie powoli się normalizowało.

3 czerwca 1932 roku w cerkwi św. Marii Magdaleny w Warszawie Jerzy Smirnow wziął ślub z Haliną Abramowicz. Zdjęcie z uroczystości wisi do dziś na honorowym miejscu w salonie. Obok młodego panna młoda w pięknym welonie upiętym z szala teściowej Hiszpanki.

Szkoda, że nie doczekał tego ślubu tata Piotr Smirnow. Zmarł na raka w 1927 roku. Z rodziną Abramowiczów znali się od lat. Byli razem w Warszawie przed I wojną światową – wtedy doktor Bazyli Abramowicz nieraz leczył Paulę – razem ewakuowali się w 1915 roku i razem wrócili tym samym eszelonem. W 1922 czy 1923 roku Bazyli zaciągnął się do marynarki cywilnej, pracował jako lekarz na Batorym, Chrobrym, Sobieskim, Polonii.

W tym czasie jego córka Halina ukończyła rosyjskie gimnazjum w Brześciu i podjęła studia na Uniwersytecie Warszawskim.

Po wyjściu za mąż przerwała je i zajęła się rodziną. Prowadziła dom twardą ręką w jedwabnej rękawiczce. Pan Jerzy pracował, udzielał się w rosyjskich organizacjach. Najprężniejszą organizacją wciąż pozostawało Russkoje Błagotworitiejnoje Obszczestwo. Opiekowało się rosyjskimi szkołami, i gimnazjami, zajmowało się tworzeniem rosyjskich ośrodków, bibliotek, wspierało materialnie osoby prywatne, udzielało porad prawnych, organizowało różne przedsięwzięcia.

W 1933 roku przyszedł na świat pierwszy syn Jerzego i Haliny, Aleksander, drugi – Jurek – umarł trzy tygodnie po urodzeniu. W 1938 roku na świecie pojawił się Andrzej.

– Jak najwcześniej dawajcie mu kapustę – zalecił dziadek Bazyli, lekarz. Wkrótce mieli się wszyscy przekonać, jak trafne było to zalecenie.

Rozpoczęła się wojna i o mleku dla dziecka można było zapomnieć. Andrzej jadł wszystko – na szczęście z tym nie było problemów. Inne owszem – tak.

We wrześniu 1939 roku, podczas bombardowań Warszawy, żona Halina i brat Jerzego, Aleksander, zostali ranni. Lekarstw nie było. Wdała się gangrena i Aleksander zmarł. Żona Halina długo leczyła ciężkie obrażenie nóg.

– Co tam z papą – nie przestawała się martwić. Wybuch wojny zastał jej tatę u brzegów Ameryki. „Płynąć do Anglii” – nadszedł rozkaz, a tam całą załogę czekała mobilizacja.

Bazyli Abramowicz całą wojnę będzie pływał na polskich statkach. Będzie na Chrobrym, gdy ten z trzema tysiącami żołnierzy i amunicją zacznie tonąć, a on jako jeden z ostatnich opuści pokład. Zostanie też odznaczony przez generała Sikorskiego Krzyżem Walecznych i w 1947 roku szczęśliwie wróci do Polski.

Ale póki co trwała okupacja. Jerzy Smirnow cały czas pracował jako kierownik podstacji elektrowni warszawskiej w Łomiankach, później na Bielanach. Gdy wybuchło powstanie żona Halina wyjechała z trójką dzieci, bo urodziła się już córka Marina, do Dąbrowy Leśnej.

Z Warszawy dochodzą tragiczne wieści – w powstaniu zginęło prawie dwieście tysięcy osób, w tym niemal wszystkie dzieci z sierocińca prawosławnego na Woli, prowadzonego przez Metropolitalne Towarzystwo Dobroczynne.

– Poszukują cię Niemcy – pewnego dnia ktoś ostrzegł brata Haliny, który cały czas mieszkał ze Smirnowymi.

Spakowali się natychmiast i całą rodziną wyjechali do Krakowa, a zaraz potem do Zakopanego.

– Nie jesteście tutejsi, więc uciekajcie stąd jak najszybciej – ostrzegł ich dowódca oddziału partyzantów, który wyzwolił miasto. – Za nami idzie NKWD.

Znowu trzeba było ruszać w drogę. To do Kielc, to do Falenicy, Anina, to znowu do Warszawy.

Po wojnie Jerzy Smirnow wyjechał do Wrocławia. Tam założył prywatną firmę Dolnośląskie Przedsiębiorstwo Elektryczne. Potrzeby były ogromne, firma rozwijała się błyskawicznie, przekształcając się w Dolnośląskie Przedsiębiorstwo Elektryczne i Budownictwa Przemysłowego. Pan Jerzy zatrudnił w niej dwóch byłych radzieckich oficerów, którzy ożenili się z Polkami i pozostali tutaj pod zmienionymi nazwiskami.

Do Wrocławia ściągnął też całą rodzinę – już z najmłodszym synem Wadimem – i pomagał zorganizować tamtejszą parafię prawosławną.

W 1949 roku UB aresztowało Jerzego Smirnowa i jego współpracowników. Kilku z nich, z wyrokiem śmierci, wywieziono na Sybir, skąd nigdy nie powrócili.

Tuż po aresztowaniu pana Jerzego, w ich mieszkaniu na Kochanowskiego przeprowadzono rewizję.

– Mam nakaz na to mieszkanie – gdzieś tak dwa tygodnie później do ich drzwi zapukał młody człowiek.

Pani Halina wraz z czwórką dzieci dostała nakaz wyjazdu 150 kilometrów od Wrocławia. Na szczęście zaopiekował się nimi jej kuzyn. Udostępnił Smirnowym jeden pokój. W nim przeżyli dwa i pół roku. Bo tyle siedział w więzieniu pan Jerzy.

Za co? Nigdy nie lubił takich pytań. Podczas procesu rehabilitacyjnego, który odbył się w latach 90., okazało się że aresztowano go z oskarżenia o szpiegostwo, zwolniono z oskarżenia o …sabotaż. To nawet utrudniało w pewnym stopniu rehabilitację – oskarżeniami o szpiegostwo zajmuje się prokuratura wojskowa, a o sabotaż cywilna.

Pobyt w więzieniu to bicie, karcery, stójki.

– Czy wie pan, co to są stójki? – zapytał pan Jerzy podczas procesu rehabilitacyjnego swego adwokata. – To klatki tak wąskie, że nie można nawet kucnąć. Mój kolega wytrzymał w nich trzy dni i zemdlał, ja nieco dłużej.

Pobyt w więzieniu był ciężką próbą dla całej rodziny. Żona Halina co tydzień we czwartek wydeptywała ścieżki do prokuratora. Na próżno. O tym co się dzieje z jej mężem nie wiedziała nic. Tak gdzieś po roku, może półtora, potrzebny był podpis Jerzego pod jakimś ważnym dokumentem. Podała papiery przez prokuratora – mąż podpisał. A więc żyje, co za ulga…

Najkrytyczniejszy moment? To ten, kiedy otrzymała pismo z więzienia w Grudziądzu, zawiadamiające o śmierci Jerzego Smirnowa. Nie zgadzała się tylko jedna rzecz. I dlatego nie straciła nadziei.

– Słuchaj, nie będziemy się z tobą kontaktować – przychodzili do mamy przyzwoici znajomi. – To zbyt niebezpieczne.

Pojawiali się nowi, ale tych należało unikać.

Nadszedł rok 1952. Podczas kolejnej wizyty w prokuraturze Halina dowiedziała się, że mąż zostanie wypuszczony.

Szczęśliwi, bo znowu razem, nie chcieli ani dnia dłużej pozostawać we Wrocławiu. Wrócili do Warszawy.

Tu trochę wcześniej powrócił też z Anglii tata Haliny, Bazyli Abramowicz. Nie pokazywał swego Krzyża Walecznych, otrzymanego z rąk generała Sikorskiego, bo nie były to czasy na pokazywanie takich odznaczeń.

Swoją służbę na statkach podczas wojny przypłacił utratą jednego oka. Teraz także w drugim oku zaczął tracić wzrok. Ale mimo to postanowił pisać pamiętniki, w części nie do odczytania. Jego syn przekazał je po latach pewnemu pisarzowi maryniście. Nigdy już więcej nie wróciły do rodziny. Ale i tak Bazyli Abramowicz pojawiał się na kartach niektórych książek, ot choćby „Znaczy kapitan”. A tymczasem pan Jerzy wrócił do pracy, choć nie bez kłopotów. Znalazł zatrudnienie w Elektromontażu, zaczął od najniższych funkcji, od kierownika grupy robót. Powoli wspinał się w górę. Później firmę przekwalifikowano na Elekromontaż – Export. Na Zachód w ramach kontraktów nie mógł wyjechać, ale na Wschód owszem. Kierował więc pracami montażowymi w Moskwie, Wołgogradzie, na Ukrainie, w sumie, z przerwami, przez ponad piętnaście lat, aż do emerytury.

Przez szereg lat był członkiem rady parafialnej św. Marii Magdaleny w Warszawie, doradcą przy pracach elektrycznych podczas remontu cerkwi.

Przy budowie cerkwi na Antoniuku w Białymstoku udzielał się też jego najstarszy, już nieżyjący syn Aleksander. – Był członkiem rady parafialnej, na którego zawsze mogłem liczyć – dobrze wspomina go proboszcz, o. Jerzy Boreczko.

To Aleksander spośród dzieci poniósł najwyższą cenę za aresztowanie ojca – przez długi czas nie był przyjmowany do szkół we Wrocławiu, potem ukończył technikum, jako żołnierz-górnik odsłużył wojsko w kopalni, podjął studia techniczne w Bydgoszczy.

Córka Marina ukończyła SGGW, jest na emeryturze, najmłodszy syn Wadim, absolwent Politechniki Warszawskiej, pracuje w Wojskowej Agencji Mieszkaniowej, Syn Andrzej, absolwent Politechniki Warszawskiej, doktor nauk technicznych, przez trzydzieści osiem lat nauczyciel akademicki na tej uczelni, jest posłem na Sejm czwartej już kadencji. Obecnie przewodniczy Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży.

W 2008 roku odeszła Halina Smirnowa. A jeszcze rok wcześniej, razem z mężem, obchodziła tak doniosłe jubileusze.

Pan Jerzy setną rocznicę urodzin, ona – dziewięćdziesiątą piątą, obydwoje – siedemdziesiątą piątą rocznicę ślubu. Zjechała się na te jubileusze rodzina, znajomi z Europy i Ameryki. Biała emigracja rosyjska wciąż utrzymuje ze sobą kontakty.

fot. archiwum rodzinne Smirnowów Ałła Matreńczyk

  • moje/dlugie_zycie_dziedzi.txt
  • ostatnio zmienione: 2022/05/22 10:38
  • przez 127.0.0.1