txt:pulapka_gargacyana

WYPRAWA PIERWSZA CZYLI PUŁAPKA GARGANCJANA

Kiedy Kosmos nie był jeszcze tak rozregulowany jak dziś, a wszystkie gwiazdy stały porządnie poustawiane, tak że łatwo dało się je policzyć od lewej ku prawej albo z góry na dół, przy czym osobno grupowały się większe i bardziej niebieskie, a mniejsze i żółknące jako ciała drugiej kategorii poupychane były po kątach, gdy w przestrzeni ani śladu nikt nie znalazł wszelakiego kurzu, pyłu i śmiecia mgławicowego, w owych dobrych, dawnych czasach panował zwyczaj, że konstruktorzy, posiadający Dyplom Omnipotencji Perpetualnej z wyróżnieniem, wyprawiali się kiedy niekiedy w podróże, aby dalekim ludom nieść dobrą radę i pomoc. Zdarzyło się więc, że zgodnie z ową tradycją wyprawili się Trurl i Klapaucjusz, którzy tak umieli gwiazdy stwarzać lub gasić, jakby ktoś orzechy łuskał. Kiedy wielkość przebytej otchłani zatarła już w nich ostatnie wspomnienie ojczystego nieba, ujrzeli przed sobą planetę, nie za dużą i nie za małą, w sam raz, z jednym jedynym kontynentem. Jego środkiem biegła linia całkiem czerwona, wszystko zaś, co znajdowało się z jednej strony, było żółte, a to, co z drugiej — różowe. Zrozumieli więc, że mają przed sobą dwa sąsiadujące państwa, i postanowili naradzić się przed lądowaniem.

— Skoro tu są dwa państwa — rzekł Trurl — sprawiedliwie będzie, jeśli ty udasz się do jednego, a ja do drugiego. Dzięki temu nikt nie zostanie pokrzywdzony.

— Dobrze — odparł Klapaucjusz — ale co będzie, jeśli zażądają od nas środków wojennych? To się zdarza.

— Istotnie, mogą domagać się broni, nawet cudownej — zgodził się Trurl. — Ustalmy, że twardo odmówimy.

— A jeśli będą nastawali gwałtownie? — zareplikował Klapaucjusz. — I tak bywa.

— Zbadamy to — rzekł Trurl i włączył radio, z którego buchnęła zaraz dziarska muzyka wojskowa.

— Mam pomysł — rzekł Klapaucjusz, wyłączając radio. — Możemy zastosować receptę Gargancjana. I cóż ty na to?

— Ach, recepta Gargancjana! — wykrzyknął Trurl. — Nigdy nie słyszałem, aby ją ktoś stosował. Ale można zrobić początek. Czemu nie?

— Każdy z nas będzie gotów ją zastosować — wyjaśnił Klapaucjusz — ale koniecznie musimy to zrobić obaj, inaczej wszystko skończy się całkiem niedobrze.

— Och, to głupstwo — rzekł Trurl. Wyjął zza pazuchy złote puzderko i otworzył je. W środku leżały na aksamicie dwie białe kuleczki.

— Weź jedną, przy mnie zostanie druga — powiedział. — Co wieczór obejrzysz swoją kuleczkę; jeśli zaróżowi się, będzie to oznaczało, że zastosowałem przepis. Wtedy i ty zrobisz to samo.

— A zatem umowa stoi — rzekł Klapaucjusz, schował kuleczkę, po czym wylądowali, uścisnęli się i ruszyli w przeciwne strony.

Państwem, do którego trafił Trurl, rządził król Potworyk. Był to militarysta z dziada pradziada, a przy tym sknera iście kosmiczny. Aby ulżyć skarbowi, zniósł wszystkie kary z wyjątkiem głównej. Ulubionym jego zajęciem było likwidowanie zbędnych urzędów, odkąd zaś zniósł urząd kata, każdy skazany musiał ścinać się sam lub, przy wyjątkowej łasce królewskiej, z pomocą bliższej rodziny. Ze sztuk popierał tylko nie wymagające ekspensów, jak chóralne recytacje, grę w szachy i gimnastykę wojskową. W ogóle wojenne sztuki cenił nadzwyczajnie, jako że wygrana wojna przynosi znaczne dochody; lecz z drugiej strony do wojny można się porządnie przygotować tylko w czasach pokoju, dlatego król popierał go, chociaż z umiarem. Największą reformą Potworyka było upaństwowienie zdrady stanu.

Kraj sąsiedni nasyłał mu szpiegów; monarcha utworzył więc urząd Sprzedawcy vel Sprzedawczyka Koronnego, który za pośrednictwem podwładnych sobie urzędników za sutymi opłatami przekazywał wrażym ajentom tajemnice państwowe; ajenci owi kupowali raczej przestarzałe, bo były tańsze, a musieli się wyliczać z wydatków przed własną skarbowością.

Poddani Potworyka wstawali wcześnie, nosili się skromnie i udawali na spoczynek późno, bo wiele pracowali. Robili kosze do szańców i faszyny, a także broń i donosy. Aby się państwo nie rozleciało od nadmiaru tych ostatnich, gdyż podobny kryzys nastąpił za Bardzolimusa Stuokiego przed wieluset laty, ten, kto składał zbyt wiele donosów, płacił specjalny podatek od luksusu. Tak więc utrzymywały się one na rozsądnym poziomie. Dotarłszy na dwór Potworyka, Trurl zaofiarował mu swoje służby, król zaś, jak łatwo można się domyślić, zażądał odeń sporządzenia potężnych broni wojennych. Trurl poprosił o trzy dni do namysłu, a kiedy udał się do wyznaczonej mu skromnej kwatery, obejrzał kuleczkę w złotym puzderku. Była biała, lecz kiedy patrzał na nią, jęła się z wolna rumienić. — Oho — rzekł sobie — trzeba się brać za Gargancjana! — i zaraz siadł do tajnych notatek.

Klapaucjusz znajdował się tymczasem w drugim państwie, którym władał potężny król Megieryk. Wyglądało tam wszystko całkiem inaczej niż w Potworii. I ten monarcha też łaknął pochodów bitewnych, i on łożył na zbrojenie, lecz czynił to w sposób światły, bo był niezmiernej szczodrobliwości panem, a jego wrażliwość na sztukę nie miała sobie równych. Kochał się król ów w mundurach i złotych sznurach, w lampasach i kutasach, w akselbantach, portierach z dzwonkami, pancernikach i szlifach. Był naprawdę bardzo wrażliwy: ile razy spuszczał na wodę nowy pancernik, cały aż się trząsł. Hojnie szafował środkami na malarstwo batalistyczne, płacąc przy tym ze względów patriotycznych od ilości poległych wrogów, tak więc na panoramach, których bez liku mieściło królestwo, piętrzyły się pod niebo góry wrażych trupów. W życiu codziennym łączył absolutyzm z oświeceniem, a surowość ze wspaniałomyślnością. W każdą rocznicę swego wstąpienia na tron wprowadzał reformy. Raz kazał umaić wszystkie gilotyny, raz nasmarować je, aby nie skrzypiały, raz — pozłocić miecze katowskie, nie zapominając o nakazie wyostrzenia ich ze względów humanitarnych. Szeroką miał naturę, ale rozrzutności nie pochwalał, dlatego specjalnym dekretem znormalizował wszystkie koły, pały, śruby, kluby i kajdany. Egzekucje nieprawomyślnych, zresztą rzadkie, odbywały się hucznie i bogato, w ordynku i szyku, z pociechą duchowną, namaszczaniem, pośród maszerujących czworoboków z lampasami i pomponami. Miał też ów światły monarcha teorię, którą wcielał w życie, a była to teoria szczęścia powszechnego. Wiadomo wszak, że człowiek nie dlatego się śmieje, że jest wesoły, ale dlatego jest wesoły, ponieważ się śmieje. Kiedy wszyscy mówią, że jest świetnie, zaraz nastroje się poprawiają. Poddani Megieryka obowiązani więc byli dla własnego, rozumie się, dobra powtarzać w głos, że mają się wprost nadzwyczajnie, a dawną, niejasną formułkę powitania: „Dzień dobry” — król zamienił na korzystniejszą: „Jak dobrze!” — przy czym dzieciom do czternastego roku życia wolno było mówić: „Hu, ha!” — starcom zaś: „Dobrzejak!”

Megieryk radował się, widząc, jak krzepnie duch w narodzie, kiedy przejeżdżając ulicami karocą w kształcie pancernika, widział wiwatujące tłumy i łaskawie pozdrawiał je ruchami ręki monarszej, one zaś na wyprzódki wołały: „Hu, ha!” — „Dobrzejak!” — i: „Czarownic!” Był zresztą demokratycznego usposobienia. Lubił niezmiernie wdawać się w krótkie, marsowe pogawędki ze starymi wiarusami, co to z niejednego pieca chleb jadali, łaknął opowieści bitewnych, prawionych na biwakach i bywało, że kiedy przyjmował na audiencji jakiegoś obcego dygnitarza, palnąwszy się ni z tego, ni z owego buzdyganem w kolano, wołał: „Górą nasi!” — albo: „Zagwoździć mi ten pancernik!” — lub: „A niechże mię kule biją!” Niczego bowiem tak nie ubóstwiał, w niczym się tak nie kochał jak w krzepie, w męstwie swojackim, w pierogach na gorzałce z prochem, Aucharach i jaszczykach, jak również kartaczach. Dlatego, gdy bywał smętny, kazał defilować przed sobą pułkom, które śpiewały: „Wojsko gwintowane” — „Na szmelc rzuciliśmy swój życia felc” — „Dzwoni mutra, czekaj jutra” — albo starą koronną: „Chwycę majzel wraz z ferszlusem, na bagnety ruszę kłusem”. I nakazał, aby, kiedy zemrze, stara gwardia zaśpiewała mu nad grobem ulubioną jego pieśń: „Stary robot rdzewieć musi”.

Klapaucjusz nie od razu dostał się na dwór wielkiego monarchy. W pierwszej miejscowości, do jakiej trafił, dobijał się do różnych domostw, ale nikt mu nie otworzył. Wreszcie ujrzał na pustej całkiem ulicy małe dziecko, które podeszło doń i spytało cienkim głosikiem:

— Kupi pan? Tanio sprzedam.

— Być może kupię, ale co? — spytał zdziwiony Klapaucjusz.

— Tajemniczkę państwową — odparło dziecko, ukazując spod rąbka koszulki brzeżek planu mobilizacyjnego. Klapaucjusz zdziwił się jeszcze bardziej i rzekł:

— Nie, dziecinko, nie potrzebuję tego. Nie wiesz, gdzie tu mieszka jakiś sołtys?

— A na czo panu szołtysz? — spytało dziecko, które sepleniło.

— A mam z nim do pomówienia.

— Na oszobności?

— Może być i na osobności.

— To pan potrzebuje ajenta? To mój tata by się nadał. Pewny i niedrogo.

— Pokażże mi tego tatę — rzekł Klapaucjusz, widząc, że inaczej się z tej rozmowy nie wywikła. Dzieciątko zawiodło go do jednego z domostw; wewnątrz, przy lampie świecącej, choć był pełny dzień, siedziała rodzina — sędziwy dziadek na bujaku, babka robiąca pończochę na drutach i dojrzałe, rozrosłe ich potomstwo; a każdy zajęty swoim, jak to w domu. Na widok Klapaucjusza wstali i rzucili się na niego; druty okazały się kajdankami, lampa mikrofonem, a babka miejscowym naczelnikiem policji.

Widać zaszło nieporozumienie — pomyślał Klapaucjusz, kiedy wtrącono go do lochu, uprzednio poturbowawszy. Cierpliwie czekał przez całą noc, bo i tak nic innego nie mógł robić. Świt osrebrzył pajęczyny na kamiennych ścianach i pordzewiałe resztki dawniejszych więźniów; po jakimś czasie zaprowadzono go na przesłuchanie. Okazało się, że zarówno osiedle, jak i domy oraz dziecko były podstawione: w ten sposób z mańki zażywano wrażych ajentów. Proces sądowy Klapaucjuszowi nie groził, postępowanie było bowiem krótkie. Za próbę kontaktu z tatą sprzedawczykiem należała mu się gilotynacja trzeciej klasy, ponieważ administracja miejscowa fundusze na przekupywanie wrogich szpiegów już w owym roku budżetowym wydała, Klapaucjusz zaś żadnej państwowej tajemnicy, mimo powtarzanych namów, ze swej strony nabyć nie chciał; dodatkowo obciążał go brak poważniejszej przy nim gotówki. Mówił wciąż swoje, oficer przesłuchujący nie dawał wszakże jego słowom wiary, zresztą gdyby i chciał, uwolnienie więźnia nie leżało w jego kompetencji. Sprawie nadano wszakże bieg wyższy, w międzyczasie poddając Klapaucjusza torturom, więcej ze służbistości niż z rzeczywistej potrzeby. Po tygodniu sprawa jego wzięła pomyślny obrót: ochędożonego wysłano do stolicy, tam zaś, poinstruowany o przepisach dworskiej etykiety, dostąpił zaszczytu osobistej audiencji u króla. Dostał nawet trąbkę, każdy bowiem obywatel obwieszczał w miejscach urzędowych swe przybycie i odmaszerowanie otrąbieniem, a służbistość powszechna była taka, że wschód słońca nie liczył się w całym państwie bez pobudki.

Megieryk istotnie zażądał odeń nowej broni; Klapaucjusz przyobiecał spełnić to żądanie monarsze; pomysł jego — zapewnił — jest przewrotem podstaw działania wojennego. Jaka — spytał najpierw — armia jest niezwyciężona? Taka, która ma lepszych dowódców i karniejszych żołnierzy. Dowódca rozkazuje, a żołnierz słucha; pierwszy musi być zatem mądry, a drugi — karny. Mądrości jednak umysłu, nawet wojskowego, położone są naturalne granice. Nadto genialny dowódca może trafić na równego sobie. Może też paść na polu chwały, osierocając swój oddział, jak również uczynić coś jeszcze gorszego, gdy, niejako zawodowo zaprawiony do myślenia, przedmiotem jego uczyni władzę. Czyż nie jest niebezpieczna czereda ordzewiałych w bojach sztabowców, którym myślenie polowe zglejowało skronie, że aż zaczyna im się zachciewać tronu? Czy nie postradały przez to liczne już królestwa? Jak z tego widać, dowódcy są jeno złem koniecznym; rzecz w tym, by konieczność tę zlikwidować. Dalej — karność armii na tym polega, by wykonywała dokładnie rozkazy. Ideałem regulaminowym jest taka, co z tysięcy piersi i myśli czyni jedną pierś, myśl i wolę. Temu służy cała wojskowa dyscyplina, musztra, manewry i ćwiczenia. Otóż celem niedościgłym wydaje się taka armia, która by działała dosłownie jak jeden mąż, sama sobie będąc twórcą i realizatorem strategicznych planów. Któż jest wcieleniem takiego ideału? Tylko jednostka, nikogo bowiem nie słucha się tak chętnie jak siebie i nikt wydawanych rozkazów tak ochoczo nie wypełnia jak ten, kto sam je sobie wydaje. Nadto nie może jednostka pójść w rozsypkę, odmówić samej sobie posłuszeństwa czy wręcz przeciwko sobie szemrać. Rzecz więc w tym, aby tę gotowość posłuchu, tę miłość własną, która przedstawia indywiduum, uczynić własnościami tysięcznych szeregów. Jak to zrobić? Tu przeszedł Klapaucjusz do wyjaśniania zasłuchanemu królowi prostych, jak wszystko genialne, idei mistrza Gargancjana. — Każdemu poborowemu — wyjawił — wkręca się z przodu wtyczkę, a z tyłu rozetkę. Na rozkaz: „Połącz się” — wtyczki wskakują do rozetek i tam, gdzie przed chwilą znajdowała się banda cywilów, pojawia się oddział wojska doskonałego. Gdy oddzielne umysły, zajęte dotąd pozakoszarowymi głupstwami, zlewają się w jedność dosłowną wojskowego ducha, nie tylko automatycznie pojawia się karność, widoma w tym, iż armia cała robi zawsze to samo, bo jest jednym duchem w milionach ciał, lecz zarazem pojawia się mądrość. A mądrość owa jest wprost proporcjonalna do liczebności. Pluton posiada psyche podoficerską; kompania jest mądra jak sztabskapitan, batalion — jak pułkownik dyplomowany, a dywizja, nawet rezerwy, warta jest wszystkich strategów razem wziętych. W ten sposób można dojść do formacji genialnych wprost przerażająco. Wydanych rozkazów nie mogą one nie wykonać, któż bowiem nie słucha samego siebie? Tym sposobem kładzie się kres fanaberiom i wyskokom jednostek, zależności od przypadkowych uzdolnień dowódców, ich wzajemnym zawiściom, rywalizacjom, konfliktom; oddziałów raz połączonych rozłączyć już nie należy, bo nie dałoby to nic oprócz rozgardiaszu. Armia bez wodzów sama sobie wodzem — oto moja idea! — zakończył Klapaucjusz swą przemowę, która wielkie wrażenie zrobiła na królu.

— Odejdź wasze na kwaterę — rzekł wreszcie monarcha — a ja naradzę się z mym sztabem generalnym…

— Och, nie czyń tego, Wasza Królewska Mość! — zawołał chytrze Klapaucjusz, udając znaczne pomieszanie. — To samo właśnie zrobił cesarz Turbuleon, a sztab jego, w obronie posad własnych, utrącił projekt, za czym sąsiad Turbuleona, król Emaliusz, napadł zreformowaną armią państwo cesarza i obrócił je w perzynę, choć miał siły ośmiokroć słabsze!

Po tych słowach udał się do przeznaczonego mu apartamentu i obejrzał kuleczkę, która była jak buraczek; z czego pojął, że Trurl działa podobnie u króla Potworyka. Wnet sam król zlecił mu przeróbkę jednego plutonu piechoty; za czym mały ów oddziałek połączył się duchem w jedno, krzyknął: „Bij, zabij!” — i stoczywszy się z pagórka na trzy szwadrony kirasjerów królewskich, zbrojne po zęby i dowodzone przez sześciu wykładowców Akademii Sztabu Generalnego, rozniósł je w puch. Bardzo się zasmucili wszyscy marszałkowie wielcy i polni, generałowie i admirałowie, których król posłał zaraz na pensję, a przekonany całkowicie do przewrotnego wynalazku, kazał Klapaucjuszowi przerobić całą armię.

Jakoż fabryki rusznikarsko — elektrykarskie dniem i nocą jęły wytwarzać wagony wtyczek, które wkręcano, gdzie należało, we wszystkich koszarach. Klapaucjusz jeździł na inspekcje od garnizonu do garnizonu, otrzymawszy od króla mnóstwo orderów; Trurl, krzątający się podobnie w państwie Potworykowym, musiał, dla znanej oszczędności owego monarchy, zadowolić się dożywotnim tytułem Wielkiego Sprzedawcy Ojczyzny. Oba państwa gotowały się tedy do działań wojennych. W gorączce mobilizacyjnej szykowano zarówno broń konwencjonalną, jak i nuklearną, pucując od świtu do zmierzchu armaty i atomy, aby błyszczały zgodnie z regulaminem. Konstruktorzy, którzy nie mieli już właściwie nic do roboty, wzięli się chyłkiem do pakowania manatków, aby spotkać się, kiedy przyjdzie pora, w umówionym miejscu, przy statku pozostawionym w lesie.

Tymczasem dziwy rozmaite działy się w koszarach, szczególnie piechoty. Kompanie nie musiały już uczyć się musztry ani nie potrzebowały odliczania, by poznać swą liczebność, podobnie jak nie myli lewej nogi z prawą ten, kto ma obie, i nie musi liczyć, aby się dowiedzieć, że jest go raz. Radość była patrzeć, jak takie nowe oddziały maszerowały, jak robiły „w lewo zwrot!” i „baczność!”; po ćwiczeniach atoli kompania zaczynała się przerzucać pogwarkami z innymi, tak więc przez otwarte okna koszarowych baraków pohukiwano sobie na wyprzódki o pojęciu prawdy koherentnej, o sądach analitycznych i syntetycznych a priori lub o bycie jako takim, gdyż do tego już doszła zbiorowa rozumność. Dopracowano się i postaw filozoficznych, aż wreszcie pewien batalion saperów doszedł do kompletnego solipsyzmu i głosił, że oprócz niego nic realnie nie istnieje. Ponieważ wyszło z tego, iż nie ma ani monarchy, ani nieprzyjaciela, batalion ów przyszło po cichu rozłączyć i poprzydzielać do oddziałów stojących na pozycjach epistemologicznego realizmu. Podobno w tym samym czasie w państwie Potworykowym szósta dywizja desantowa przeszła z ćwiczeń w ładowaniu do ćwiczeń mistycznych i, tonąc w kontemplacji, omal nie utonęła w strumyku; nie wiadomo dobrze, jak tam było naprawdę, dosyć, że akurat wtedy wojna została wypowiedziana i pułki, grzmiąc żelazem, jęły się z obu stron posuwać z wolna ku granicy państwowej.

Prawo mistrza Gargancjana działało z nieubłaganą prawidłowością. Gdy formacje łączyły się z formacjami, proporcjonalnie rosła i wrażliwość estetyczna, osiągająca maksimum na szczeblu dywizji wzmocnionej, dlatego też kolumny tej siły łatwo zapędzały się na bezdroża za byle motylkiem, a gdy korpus zmotoryzowany imienia Bardzolimusa podszedł pod wrażą fortecę, którą należało wziąć szturmem, plan natarcia, sporządzony w ciągu nocy, okazał się świetnym owej fortecy portretem, do tego namalowanym w duchu abstrakcjonistycznym, całkiem sprzecznym z wojskowymi tradycjami. Na szczeblu korpusów artyleryjskich przejawiała się głównie najcięższa problematyka filozoficzna; zarazem z roztargnienia, właściwego osobom genialnym, wielkie te jednostki już to pozostawiały gdzie bądź broń i ekwipunek ciężki, już też zapominały całkowicie o tym, że idą na wojnę. Co się tyczy całych armii, ducha ich przepełniały mnogie kompleksy, jak to zwykle bywa z niezmiernie bogatymi osobowościami, i przyszło każdej przydać specjalną, zmotoryzowaną brygadę psychoanalityczną, która w marszu dokonywała odpowiednich zabiegów.

Tymczasem przy nieustającym huku litaurów obie armie zajmowały z wolna pozycje wyjściowe. Sześć pułków szturmowych piechoty, zespoliwszy się z brygadą haubic i batalionem zapasowym, ułożyło, gdy im podłączono pluton egzekucyjny, „Sonet o Tajemnicy Bytu”, i to podczas nocnego marszu na stanowiska. Po obu stronach robiło się niejakie zamieszanie; osiemdziesiąty korpus marlabardzki wołał, iż trzeba koniecznie uściślić definicję pojęcia „nieprzyjaciel”, która wydaje się, jak dotąd, obciążona logicznymi sprzecznościami, a może nawet zgoła bezsensowna.

Oddziały spadochronowe usiłowały algorytmizować wsie okoliczne, szyki zderzały się, więc obaj królowie jęli słać fligieladiutantów i kurierów nadzwyczajnych, aby zaprowadzili ład w szeregach. Każdy jednak, ledwo podleciał, koniem zatoczył do właściwego korpusu, aby się dowiedzieć, skąd taki bałagan, w mig oddawał swego ducha duchowi korpuśnemu, zostali tedy królowie bez adiutantów. Świadomość okazywała się straszną pułapką, do której można wejść, lecz z której wyjść niepodobna. Na oczach samego Potworyka jego kuzyn, Wielki Książę Derbulion, pragnąc dodać wojskom ducha, podskoczył ku liniom, ale zaledwie podłączył się, to się duchem wlał, zlał i już go wcale nie było.

Widząc, że źle, choć nie wiadomo — czemu, skinął Megieryk na dwunastu trębaczy przybocznych. Skinął i Potworyk, na wzgórku dowodzenia stojący, przyłożyli trębacze spiż do ust i zagrały surmy z obu stron, dając znak do bitwy. Na ów sygnał przeciągły każda armia w całości się definitywnie połączyła. Groźny szczęk żelazny zamykających się kontaktów poszedł z wiatrem na przyszłe pobojowisko i zamiast tysięcznych bombardierów i kanonierów, celowniczych i ładowniczych, gwardzistów i artylerzystów, saperów, żandarmów, komandosów — powstały dwa duchy gigantyczne, które milionem oczu popatrzały na siebie poprzez wielką równinę, leżącą pod białymi chmurami, i zapanowała chwila doskonałej ciszy. Po obu stronach doszło bowiem do słynnej kulminacji świadomości, którą wielki Gargancjan przewidywał ze ścisłością matematyczną. Oto powyżej pewnej granicy wojskowość, jako stan lokalny, przekształca się w cywilność, a to dlatego, ponieważ Kosmos jako taki jest cywilny absolutnie, a właśnie kosmicznego już wymiaru dosięgły duchy wojsk obu! Choć więc z zewnątrz stal lśniła, pancerze, kartacze i ostrza śmiercionośne, wewnątrz rozfalował się podwójny ocean wyrozumiałej pogody, życzliwości wszechobejmującej i doskonałego rozumu. Stojąc tedy na wzgórzach, połyskując stalą w słońcu, w nie ustającym wciąż jeszcze werblu, obie armie uśmiechnęły się do siebie. Trurl z Klapaucjuszem wstępowali właśnie na pokład swego statku, kiedy stało się, do czego dążyli: na oczach poczerniałych ze wstydu i wściekłości królów oba wojska chrząknęły, wzięły się pod ręce i poszły na spacer, zrywając kwiaty pod ciągnącymi chmurami, na polu niedoszłej bitwy.

  • txt/pulapka_gargacyana.txt
  • ostatnio zmienione: 2022/05/22 10:38
  • przez 127.0.0.1